Z żoną Martą na wakacjach, 2009 (fot. ze zbiorów Marty Murzańskiej-Potasińskiej)
Rozmowa z Martą Murzańską-Potasińską
gen. Włodzimierz Potasiński
Wojskowy
Włodek wspominał, że kiedy zdecydował się na to, by zostać żołnierzem, postanowił być generałem. I został najpierw generałem, a później dowódcą nowego, czwartego rodzaju Sił Zbrojnych RP – Wojsk Specjalnych. Powierzone mu zadanie szybko stało się Jego pasją. Budował od podstaw nową strukturę, walczył o jej pozycję w kraju i poza jego granicami. Jego ambicją było to, by w Dowództwie i podległych mu jednostkach pracowali najlepsi. Wybierał ich z spośród tych, z którymi wcześniej pracował, ale też szukał, wypytywał, wybierał elitę, zapraszając do pracy przy nowym dziele. Dzięki temu w wyjątkowym gronie dane Mu było budować czwarty rodzaj Sił Zbrojnych RP, a budował go w przekonaniu, że jest to najlepsza formacja i szybko przekonał innych, że tak właśnie się stało. Walczył z biurokracją. Administracja go nie rozumiała. Mówił, że ciągle wali głową w mur, a przecież chce dobrze nie dla siebie, tylko dla wojska.
Miał niesamowitą energię i niezachwianą wiarę w sukces, którą zarażał wszystkich podwładnych. Wymagał od innych, ale zawsze zaczynał od siebie. Był surowym, ale sprawiedliwym dowódcą i pewnie dlatego żołnierze kochali go jak ojca. Taki pozostanie w ich pamięci – zawsze będzie dowódcą, niezależnie od tego, jak wielu nastanie po nim.
Był Wodzem za życia, po śmierci stał się ikoną Wojsk Specjalnych.
Spotkanie
Pierwszy raz spotkaliśmy się nie przez przypadek. Pomysł zorganizowania „widzenia” wymyślili nasi znajomi, którzy zaaranżowali skomplikowane logistycznie wydarzenie, by przedstawić nas sobie w jak najbardziej wyglądających na przypadkowe okolicznościach, o czym dowiedzieliśmy się dużo później.
Naprawdę poznaliśmy się we Włoszech. Z grupą znajomych pojechaliśmy na narty. Przez kilka pierwszych dni całe towarzystwo próbowało nas swatać, co odniosło wręcz odwrotny skutek. Gdy w końcu zaprzestano „podchodów, insynuacji i spisków”, mieliśmy czas, żeby się sobie przyjrzeć i zobaczyć to, o czym nam mówiono – jak bardzo do siebie pasujemy. To było jak grom z jasnego nieba. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, mieliśmy wrażenie, że znamy się od zawsze. Nie zauważyliśmy, kiedy minęło półtorej godziny. Chcieliśmy, by ta chwila trwała wiecznie. Tak dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie od samego początku. I tak już zostało. Do Polski wracaliśmy już razem, i już wtedy było oczywistym to, że nie rozstaniemy się po powrocie do codzienności, że tam we Włoszech zmieniliśmy swoje życie tu w Krakowie.
Żona generała
Zakochałam się w zwykłym, choć fantastycznym człowieku, przystojnym mężczyźnie, z którym godzinami rozmawiałam o życiu, z którym jeździłam na nartach, chodziłam po górach, toczyłam długie dysputy przy winie. Szybko okazało się, że obiekt moich uczuć nie jest zwykłym człowiekiem, a niezwykłym generałem, chwilowo na wakacjach. Kilka dni po powrocie do kraju zostałam oficjalnie zaproszona na spotkanie z attaché Ambasady Amerykańskiej. Później wizyta u Prezydenta Miasta, spotkanie z Ministrem i wiele innych. Byłam przestraszona tym, na jakim poziomie hierarchii społecznej nagle się znalazłam. Dziś myślę, że to był test, któremu zostałam poddana, i który zaliczyłam, choć nikt nie wystawił mi cenzurki. Moi znajomi śmieli się, że mój Mąż nie mógł znaleźć lepszej kandydatki na żonę, a ja wymarzyć sobie lepszego Męża.
Włodek konsekwentnie i z uporem dążył do tego, bym uczestniczyła wraz z nim we wszystkich spotkaniach, w których mój udział był możliwy, albo przynajmniej towarzyszyła mu w nieustannych delegacjach. Zrezygnowałam z pracy etatowej, minimalizując aktywność zawodową do zadań, czy zleceń, których mogłam się podjąć w nienormowanym czasie. Ciągłe życie w drodze, dzisiaj tu, jutro tam, rano jeden kontynent, wieczorem drugi. Plan dnia, który zmieniał się po godzinie od jego ustalenia, żeby w ciągu trzech następnych zmienić się cztery razy. Własna praca zawodowa, dom, dziecko, delegacje, kolacje, w których nie można nie uczestniczyć, spotkania oficjalne i te, które trzeba odbyć, rozmowy o zawodowych problemach Męża. Tak wyglądało nasze życie, czasami brakowało na nie czasu.
Wspólny czas
Ten nasz wspólny okres życia, mimo że taki krótki, był nieprawdopodobnie intensywny. Właściwie wszędzie tam, gdzie na to pozwalało albo moje zdrowie, albo moje dziecko, albo sprawy wagi państwowej, byliśmy razem.
W tego rodzaju pracy jest się cały czas w pogotowiu. Z niej się nie wychodzi. Nie znajdowaliśmy czasu na to, żeby poleżeć na kanapie, ale na to, żeby pojechać w góry, pochodzić na nartach, pójść na rower, popływać, pobiegać, zagrać w tenisa, zawsze znalazła się chwila, często skradziona. Gorzej było z wcześniej planowanymi wyjściami do teatru czy opery, z imieninami czy urodzinami, których daty nie dało się przesunąć. Niestety często zaplanowane z dużym wyprzedzeniem „przedsięwzięcia” trzeba było odwołać, albo przynajmniej przełożyć. Ale czasami udawało się zrealizować „prywatny plan na życie”, wtedy Mąż odbierał ważne telefony w lesie, albo rozstrzygał o pilnych sprawach na hali, w kinie pozwalał sobie na wyłączenie telefonu.
Kradliśmy życiu każdą chwilę, czasami zastanawiam się czy nie przeczuwając, że będzie ich tak niewiele?
Na przykład pewnego razu, kiedy ogłoszono dwugodzinne opóźnienie wylotu, mąż, zamiast spędzić ten czas na lotnisku, zadzwonił z pytaniem, czy mogłabym przygotować śniadanie dla trzech osób. Przyjechał z towarzyszącym mu oficerem i ten czas spędziliśmy wspólnie w miłej atmosferze. Każda minuta była cenna, każda ważna.
Sport
Oboje kochaliśmy sport. Szczególnie chętnie jeździliśmy na rowerach. Całodniowe wyprawy, krótkie przejażdżki, na co pozwalał czas. Mój mąż, kiedy tylko mógł, jeździł na rowerze do pracy. Odwoływał kierowcę i 14 kilometrów pokonywał rowerem. Czasami wpadał w taki wir, że nie zdążywszy się przebrać, chodził przez trzy godziny w stroju rowerowym – generał, dowódca Wojsk Specjalnych.To był taki człowiek.
Wakacje spędzaliśmy aktywnie. Rowery, kajaki, bieganie, pływanie, tenis. Nasze prywatne wakacje przypominały obóz kondycyjny komandosów. Musiałam negocjować czas na wygrzewanie ciała na słońcu.
Zimą jeździliśmy na nartach lub chodziliśmy na ski-tourach, rozkoszując się nie tylko zmęczeniem fizycznym, ale przede wszystkim ciszą i pięknem Tatr.
Połączył nas sport, był naszą wspólną pasją i potrzebą, ale przede wszystkim sposobem na dobre, zdrowe, życie.
I takie ono było – niezwykle aktywne, pełne dobrych emocji.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 11 grudnia 2014