Na uroczystościach w Charkowie ze zdjęciem ojca Tomasza Piskorskiego, 2009 (fot. ze zbiorów Tomasza Chlebowskiego)
Rozmowa z Weroniką Dziadosz i Tomaszem Chlebowskim
Katarzyna Piskorska
Ciotka
Weronika Dziadosz: Dla mnie ciotka była od zawsze. Między nami było szesnaście lat różnicy, była młodsza od mojej mamy o osiem lat.
Tomasz Chlebowski: Jak byliśmy mali, najprawdopodobniej wiele razy od niej w skórę dostałem, bo byłem nieznośnym chłopakiem. Jak mama musiała gdzieś pójść – do pracy albo coś załatwić – prosiła Kasię, żeby mnie popilnowała. Wyobrażam sobie, że wtedy, że tak powiem, egzekwowała władzę, jaka jej została tymczasowo nadana. Ale później, jak już byliśmy dorośli, nie powiedziałbym, że była apodyktyczna. Miała swoje poglądy…
T.Ch.: Wychowywaliśmy się w innym domu, z naszą mamą i naszym ojcem, który potem się z mamą rozwiódł, ale zachowaliśmy bardzo bliską łączność, widywaliśmy się co parę tygodni.
W.D.: Nawet częściej. Ona mieszkała na Czerniakowie, a my wylądowaliśmy aż na Jelonkach, dosyć daleko. Babcia się denerwowała, że to na końcu świata. Z telefonami na początku było nie tak łatwo, ale za to widywaliśmy się dosyć często. Potem, jak już były telefony, kontakt był codziennie. A jak umarła moja mama, Kasia była u nas raz w tygodniu, a przez telefon rozmawiałyśmy co drugi dzień. Jak potem brat wyprowadził się z tego domu, kontakt z nim był troszkę luźniejszy, natomiast my kobiety byłyśmy nadal w bardzo bliskim kontakcie.
Historia rodziny
T.Ch.: Byliśmy wychowywani przez naszą mamę i jej mamę, a naszą babcię, jednocześnie mamę naszej ciotki, w duchu bardzo, może aż za bardzo patriotyczno-bogoojczyźnianym, można powiedzieć postromantycznym. Rosjanin to był zawsze wróg, Dostojewskiego się z zasady nie czytało, na „Jezioro łabędzie” nie chodziło. Można powiedzieć, że nienawiść do Rosji w naszej rodzinie była zrozumiała. Nasi przodkowie potracili majątki po powstaniu styczniowym. Potem przyjechali do Warszawy. Jak byliśmy dziećmi, w drugiej połowie lat 50. i w latach 60., w domu się śpiewało międzywojenne piosenki harcerskie, ułańskie, takie jak „Przybyli ułani pod okienko” – tym żyliśmy. Nie było jeszcze telewizji, słuchało się radia, ale nie było ciekawe. Powiedzenia też były z okresu międzywojennego, na przykład: „Bo ni z tego ni z owego mamy Polskę na pierwszego”. Będąc szkrabem, słyszałem to powiedzenie wiele razy. Dopiero jak byłem dorosły, zapytałem mamę, co ono znaczyło. Mama mówi: „Listopad 1918 roku, rozbrajanie Niemców. Nagle na początku listopada mamy wolną Polskę”.
W.D.: Kasia była strasznie obciążona śmiercią swojego ojca. Miała dwa i pół roku, kiedy on poszedł na wojnę, i chyba go nie pamiętała. Niemniej była przepojona tą miłością, moim zdaniem była wręcz nią obciążona…
T.Ch.: Nasza babcia nigdy się nie dowiedziała o śmierci naszego dziadka. Cały czas na niego czekała… On poszedł na wojnę, wydawało jej się, że gdzieś go widziała w 1939 roku w czasie ewakuacji do Lublina. Mignął jej na koniu dowodząc szwadronem, a potem zniknął. Napisał parę kartek z obozu w Starobielsku i zamilkł. Potem było wieloletnie oczekiwanie na jego powrót, oczywiście w coraz większym stopniu przechodzące w pewność, że on zginął, ale nigdy to nie była pewność stuprocentowa.
Harcerstwo
T.Ch.: Ciocia działała w harcerstwie. Po wojnie do 1956 roku harcerstwo nie istniało – byli pionierzy na modłę radziecką, ale w 1956 roku wiele osób uwierzyło w odnowę i harcerstwo reaktywowano. Kasia w 1956 roku miała dziewiętnaście lat i zaangażowała się w harcerstwo, nasza babcia też się w nie zaangażowała powtórnie.
W.D.: Przyrzeczenie Kasia składała w naszym domu na Jelonkach, przed Hanką Turczynowicz. Działo się to w tajemnicy, to jeszcze nie było oficjalne.
T.Ch.: Po paru latach okazało się, że to harcerstwo nie jest nic warte. Były też konflikty z harcerstwem Jacka Kuronia, który wtedy próbował łączyć tradycje polskie z sowieckimi, co było nieudane. Jacek zresztą wiele razy mówił, że to był błąd.
Później działanie takich osób jak Kasia w oficjalnym harcerstwie zostało zawieszone i przekształcało się coraz bardziej w ruch przedwojennych harcerzy. Działała w nim coraz bardziej intensywnie. Jednym z ważniejszych elementów życia Kasi w ostatnich latach jej życia stało się współprowadzenie zespołu wędrowniczek – przedwojennych harcerek.
W.D.: Odziedziczyła to po babci, u której na wszystkie imieniny czy urodziny spotykały się stare harcerki, koleżanki jej i jej męża. To było bardzo ścisłe grono. Jak nasza babcia umarła, ona to kontynuowała. Te harcerki spotykały się u niej.
T.Ch.: Przychodziły do ich wspólnego domu, więc jak babcia umarła, ona stała się naturalną gospodynią…
W.D.: Spotykały się przynajmniej raz w roku. Ksiądz przyjeżdżał specjalnie do nich na rekolekcje.
T.Ch.: Na środku pokoju stawiały świeczkę – to było ognisko, wokół którego śpiewały stare piosenki.
Opozycja
T.Ch.: Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy powstała opozycja demokratyczna, nasze drogi się rozeszły. Ja wpadłem w środowisko korowskie, Kasia z babcią rzuciły się w ROPCiO, tam gdzie byli Czuma czy Moczulski. I u nich, i u nas w domu odbywało się drukowanie, było mnóstwo ruchu. Ale były też oczywiście konflikty, bo u nich nazwiska Kuronia czy Michnika wywoływały obrzydzenie – dla nich to było uosobienie stalinizmu…
W.D.: U Kasi w domu regularnie odbywały się zebrania ROPCiO.
T.Ch.: Później, w 1983 albo 1984 roku, była u niej rewizja i zabrali jej maszynę drukarską, offset.
W.D.: I potem się tam rzadziej spotykali.
T.Ch.: Lokal był spalony. Ale Kasia w dalszym ciągu zdaje się trzymała kasę.
W.D.: Cały czas miała z nimi kontakty.
Studia
W.D.: Chciała się dostać na biologię, na botanikę, bo uwielbiała rośliny. Nawet się na te studia dostała, ale z nich zrezygnowała, gdy się okazało, że może studiować jako wolny słuchacz na Akademii Sztuk Pięknych. Najpierw jej tam nie przyjęli, bo napisała, że tatuś zginął w Katyniu. Uważała, że właśnie dlatego się nie dostała.
T.Ch.: Opowiadała nam, że w czasie egzaminów zapytano ją: „Co pani myśli o Stalinie?”. A ona odpowiedziała: „To samo, co pan profesor”. I nie dostała się….
W.D.: A potem któryś z profesorów załatwił, że mogła studiować jako wolny słuchacz. Na pierwszym roku zdała egzaminy i któryś z profesorów powiedział: „Skoro wszystko zdała jak inni, trzeba ją przyjąć”. I skończyła rzeźbę na tej akademii.
W.D.: Pod koniec studiów zachorowała na kolana. Nie wiadomo było, dlaczego jej te kolana puchły, miała w nich wodę. Rok leżała w szpitalu w Piekarach Śląskich. Coś musiała robić, żeby nie zwariować. Wtedy zaczęła robić medale.
Praca
T.Ch.: Potem wszyscy jej koledzy mniej lub bardziej umiejętnie umieli się finansowo odnaleźć w komunie, choćby malując dla pieniędzy plakaty pierwszomajowe, a robiąc co innego dla sztuki. Ona uważała to za prostytucję, krótko mówiąc.
W.D.: Była nauczycielką to tu, to tam. Przez kilka lat uczyła rzeźby w liceum plastycznym, potem uczyła rysunku technicznego w technikum papierniczym w Jeziornej. Dość szybko się postarała o rentę ze względu na chorobę kolan i chorobę wieńcową, i żyła z tej renty.
T.Ch.: Robiła zlecenia dla prywatnych osób albo organizacji, które nie miały z komuną wiele wspólnego. Muzeum w Wilanowie coś zamówiło, dostała jakieś zlecenie na rocznicę bitwy pod Cedynią. Kościół bardzo często coś u niej zamawiał – na sześćsetlecie obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej czy w związku ze św. Stanisławem Kostką. Była bardzo związana z kościołem św. Antoniego Padewskiego, tuż obok, żyła w wielkiej przyjaźni z braćmi w klasztorze bernardynów przy tym kościele. Oni mieli duży ogród, brała więc od nich owoce, a za to robiła im wystrój Grobu Pańskiego. Najprawdopodobniej robiła też wystrój grobów czy ołtarzy na Boże Ciało dla innych kościołów, na przykład dla kościoła garnizonowego. Działała w Akcji Katolickiej. To wszystko wynikało z jej głębokiej wiary i przywiązania do tradycji chrześcijańskiej, a z drugiej strony myślę, że miało też jakiś wymiar finansowy: mogła chociaż troszkę zarobić, nie prostytuując się.
W.D.: W każdym razie żyła bardzo skromnie, powiedziałabym wręcz: biednie, a jeżeli miała jakikolwiek grosz, to wszystko ładowała w ten dom, który dosyć dużo ją kosztował.
Kuchnia
W.D.: Ona była artystką i w kuchni. Dopóki żyła babcia (zmarła w 1980 roku), to ona zajmowała się sprawami papierkowo-ekonomicznymi, a Kasia – szeroko pojętą twórczością. Jej umiejętności kulinarne to też była jej twórczość – robiła nieprawdopodobne torty. Brat nawet napisał w nekrologu w gazecie, że robiła najlepsze na świecie pierogi. Przygotowywała nieprawdopodobny farsz do uszek na Wigilię.
T.Ch.: Wigilia była naszym największym wspólnym świętem rodzinnym, na którym zawsze się spotykaliśmy w stałym składzie przez dwadzieścia lat.
W.D.: Kasia ten dom scalała. Brat się ożenił i mieszkał gdzie indziej, ja wyszłam za mąż, ale na wszystkie święta rodzinne, Wigilię, Wielkanoc, urodziny i imieniny Kasi spotykała się cała rodzina.
T.Ch.: Te uszka uwielbialiśmy. Ponieważ było nas piętnaście osób plus minus trzy – w zależności od tego, kto się zjawił – w sobotę-niedzielę przed Wigilią robiliśmy 350 do 400 uszek.
W.D.: To był wstęp do świąt, jakby się już święta zaczynały. Wszyscy się zjeżdżaliśmy, ona przyjeżdżała z tym farszem i razem lepiliśmy.
T.Ch.: Przez sześć albo osiem godzin trwało lepienie tych pierogów.
W.D.: Ostatnio po śmierci Kasi ja zrobiłam swój farsz, bratowa swój, a potem je pomieszałyśmy. Jej był bardziej grzybowy, mój bardziej kapuściany, mój ostrzejszy, jej słodszy. Jak się je razem wymieszało, to wyszedł prawie taki jak Kasi. Ale ona była niezrównana, nie używała żadnych przepisów – wszystko miała w głowie i wszystko robiła na oko.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 25 września 2013