Z żoną Kornelią, Piastuno, 17 lipca 2005 (fot. ze zbiorów Kornelii Pilch)
Rozmowa z Kornelią Pilch
ks. Adam Pilch
Małżeństwo
Poznaliśmy się w Warszawie na studiach. Mój mąż był na czwartym roku, a ja na pierwszym – właśnie zdałam na teologię. Przez okres studiów poznawaliśmy się coraz lepiej. Zbliżyły nas zainteresowania, głównie muzyka. Mój mąż kochał operę, a ja mam średnie wykształcenie muzyczne, w związku z czym byłam naturalnym partnerem do bywania w operze, bo nikt inny z nim tam chodzić nie chciał. Mój mąż kochał zwłaszcza „Traviatę” – zawsze chodziliśmy na tę operę.
W czerwcu 1991 roku, czyli rok po tym, jak mąż został pastorem, wzięliśmy ślub. Ja wtedy byłam po czwartym roku. Nie było pomiędzy nami podziału obowiązków. Nie umawialiśmy się, że ma być po partnersku, tylko jak jedno z nas widziało, że coś jest do zrobienia, to robiło: opiekowało się dzieckiem, zmywało podłogi, gotowało. To wynikało też pewnie z jego wychowania – u nich w domu wszystkie dzieci były traktowane jednakowo. Oczywiście, jedne rzeczy bardziej lubiłam robić niż inne. Na przykład uwielbiam prasować, dlatego że lubię ciepło, natomiast nie cierpiałam myć podłóg. Czasami on siedział w kancelarii i gdy potrzebował chwili odpoczynku albo zmiany zajęcia, przybiegał do domu i brał mopa. Był bardzo pedantyczny, lubił porządek.
Święta
Najpierw robiliśmy Wigilię śląską. Ale jak zamieszkaliśmy w Warszawie i poczuliśmy się tu jak u siebie w domu, nasza Wigilia była już mieszana. Okazało się na przykład, że śledzie są w sumie bardzo dobre na Wigilię. U mnie w domu Wigilia była śląska i śledzi na niej nie było. U męża w domu było jeszcze inaczej – nie przywiązywano w ogóle do tego wagi. W mojej rodzinie nie było dzielenia się opłatkiem i u Adama też, ale ten zwyczaj też wprowadziliśmy u nas w domu. Na Śląsku aspekt społecznościowy wyrażany jest inaczej. Pamiętam, że na stole były pomarańcze i zawsze dzieliliśmy je między siebie, dzieliliśmy także chleb i orzechy. Ale stwierdziliśmy, że miło jest złożyć sobie życzenia i podzielić się opłatkiem. Dla mnie Wigilia jest bardziej tradycją polską niż związaną z moim wyznaniem.
Mikołaj do nas, do mojego dziecka przychodził, a jakże, ale 6 grudnia – przecież Mikołaja jest właśnie wtedy. A więc to jest wpływ katolicki! Były skromne prezenty – słodycze i jakaś mała zabawka – ale przede wszystkim przychodził prawdziwy Mikołaj, który przeprowadzał z dzieckiem „duszpasterską” rozmowę. Wiedział, co się przez cały rok wydarzyło, co się może wydarzyć i gdzie się trzeba poprawić. To była porządna wizyta mikołajowa.
Kaznodzieja
Zawsze był perfekcyjnie przygotowany. Przez te wszystkie lata nie wszedł na ambonę bez napisanego kazania – począwszy od „Drogie Siostry i Bracia”, a skończywszy na „Amen”. To nie były tylko myśli albo punkty. Uważał, że nie jest tak dobrym mówcą i kaznodzieją, żeby mógł sobie na coś takiego pozwolić, w związku z czym pisał kazania.
Niestety, w ostatnich latach nie miał czasu, żeby to robić w tygodniu. W poniedziałek czytał tekst kazalny przewidziany na następną niedzielę, chodził z tym tekstem w głowie, w sobotę pisał kazanie. Przez pierwsze lata pisał na brudno, potem przepisywał, a potem w niedzielę rano o szóstej czytał pierwszy raz na głos, potem drugi raz przy śniadaniu, no i już wtedy znał je na pamięć. Ale kartkę na ambonie miał.
W tych kazaniach nie groził palcem, nie narzucał ludziom jakiegoś myślenia, tylko pozwalał im „współmyśleć”, a przede wszystkim dawał siłę na następny tydzień, jakąś myśl, która przez następny tydzień tkwiła człowiekowi w głowie. To było świetne duszpasterstwo.
Zdecydowałam się wydać kazania męża i to była moja terapia po jego śmierci. Może to dziwnie zabrzmi, ale odczuwałam to jako jego towarzyszenie mi w żałobie. A poza tym miałam zajęcie: musiałam siedzieć od rana do nocy, czytać wszystkie kazania i wybrać część do druku. W lipcu 2010 dziewczynki, córka Emma i bratanica Natalia, pomogły mi je posegregować – najpierw według kolejnych niedziel, potem okresów kościelnych. Mąż na każdym pisał z tyłu, do jakiego tekstu biblijnego kazanie się odnosiło, na jaką niedzielę było przewidziane, kiedy je wygłosił. Wybrane dałam do przepisania, a potem jeszcze raz musiałam je sczytać. Chcieliśmy je wydać przed kwietniem 2011.
Odpowiedzialność
Niesamowite było dla mnie to, jak on traktował swoją odpowiedzialność za pracę i za innych ludzi. Dla niego patriotyzm to nie było obchodzenie wielkich świąt i państwowa feta, ale prosta odpowiedzialność za siebie i za drugiego człowieka. Mieszkamy koło MSW, tu był ciągle bałagan. Kilkakrotnie chodził i prosił o to, żeby sprzątali drogę. Jak się nie mógł doprosić, to brał miotłę i sprzątał. Urzędnicy państwowi zawsze parkowali na drodze dojazdowej. Jak spadł śnieg, mój mąż się denerwował, że nie dojadą do biura, nie zaparkują samochodów, w związku z czym brał łopatę i odśnieżał im drogę, co mnie czasami denerwowało. Myślałam sobie: co mnie to obchodzi, że oni nie zaparkują?
Jak na drodze było ograniczenie szybkości do 80 kilometrów na godzinę, to on jechał 75. Ja jeżdżę bardziej ostro niż on, więc jak jeździliśmy na Mazury, nigdy nie chciał mi dać prowadzić, bo mówił, że się będzie strasznie denerwować. Kiedyś ja prowadziłam, bo on miał złamany palec u nogi. Gdzieś w Myszyńcu nie wytrzymał i mówi: „Ty to nas kiedyś zabijesz!”. Mówię: „Dobrze, to już teraz jadę zgodnie z przepisami”… Wszystko traktował bardzo poważnie, wymagając od siebie i innych, z ogromnym poczuciem skrupulatności i odpowiedzialności.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 20 sierpnia 2013