Rozmowa z Jackiem Światem

fot. Paweł Jakubek /archiwum Jacka Świata

Rozmowa z Jackiem Światem

Aleksandra Natalli-Świat

Pierwsze spotkanie

Historię tę nazwałbym romantyczno-polityczną. Zaczęła się w 1981 roku. Pracowałem wtedy w Zarządzie Regionu „Solidarności” w redakcji gazety, a jednocześnie kontynuowałem pracę w teatrze studenckim afiliowanym przy Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. W tym czasie Ola – trochę młodsza ode mnie – była działaczką NZS na Akademii Ekonomicznej. Koniec roku 1981 – jak wiadomo – był bardzo gorący politycznie. Od listopada w całej Polsce trwały ogromne strajki studenckie, w końcu stanęły wszystkie uczelnie. Nasz teatr odwiedzał strajkujące uczelnie, po spektaklach były dyskusje, rozmowy. Dla nas to było ciekawe doświadczenie, dla studentów – myślę – też, a przy okazji mieli co robić wieczorami. Pamiętam dokładnie, że 4 grudnia trafiliśmy na Akademię Ekonomiczną, gdzie jak zwykle odbył się spektakl, a później rozmowy, które stawały się coraz bardziej prywatne. W trakcie takiej rozmowy mój kolega z zespołu – też działacz NZS – poznał mnie ze swoją koleżanką, miejscową działaczką. Po chwili się ulotnił, a my kontynuowaliśmy rozmowę z Olą i nagle się okazało, że mamy mnóstwo wspólnych tematów, bardzo podobne widzenie świata, życia, polityki. Przegadaliśmy chyba ze trzy godziny właściwie zupełnie się nie znając – nawet nie wiedziałem, jak ona ma na imię.

Ta rozmowa była dla mnie fascynująca i parę dni później pojawiłem się jeszcze raz na strajku – specjalnie po to, żeby odwiedzić Olę. Nie miałem dużo czasu, ale zobaczyłem, jak działa, a była wówczas wiceprzewodniczącą NZS na uczelni i Komitetu Strajkowego. Bardzo mi zaimponowało, że jest osobą zdecydowaną, twardą i chociaż formalnie była tylko wice, to słuchali przede wszystkim jej. Miała ogromny autorytet, chociaż nie była na ostatnim roku, ale chyba na trzecim. Nawet starszych kolegów potrafiła rozstawiać po kątach – to było fascynujące. Przy okazji dziewczyna niczego sobie – to też niebagatelne. Myślę, że coś między nami zaiskrzyło – tyle że parę dni później był stan wojenny.

Pierwszego dnia musiałem podjąć decyzję, czy zostać w domu, czy schodzić do podziemia. W końcu zdecydowałem, że zostaję na powierzchni. Ponieważ nie byłem działaczem związkowym, nie było sensu gdzieś się chować – więcej pożytku mogło być ze mnie na powierzchni. Ola strajkowała ze swoją uczelnią i kontakt między nami się urwał. Kilkanaście dni później mnie internowali. Myślałem, że ta obiecująca znajomość gdzieś się rozpłynie. Ale po dwóch-trzech miesiącach akurat do mojej celi trafili dwaj koledzy z NZS. Szukaliśmy wspólnych znajomych i okazało się, że obaj bardzo dobrze znają Olę. Dowiedziałem się od nich, że jej nie zamknęli i dalej studiuje. Napisałem do niej gryps. Było normalną rzeczą, że w czasie widzeń przekazywało się grypsy. Ola odpowiedziała tą samą drogą. Wymieniliśmy trzy czy cztery takie listy. W końcu po pół roku mnie wypuścili. Zwołałem na kielicha różnych znajomych, między innymi Olę. Nie było jej akurat w domu, więc zostawiłem dla niej informację. Przyszła, co było znakiem, że dla niej ta znajomość też ma jakieś znaczenie. Jak przyszła, to już została – od tego momentu byliśmy razem, choć mieszkaliśmy oddzielnie. To nasze poznawanie się trwało, jak widać, w sumie pół roku.

Rodzina

Korzenie Oli są dość skomplikowane. Część rodziny ze strony ojca to narodowa mieszanka, typowa dla Galicji. Ola była z pochodzenia częściowo Włoszką, częściowo Austriaczką. Nazwisko miała włoskie, bo jeden z pradziadków był Włochem, niezłym awanturnikiem, który w pewnym momencie wylądował we Lwowie czy Krakowie – tego nie jestem pewny. Do tego dołączyła rodzina austriacka, całkowicie spolszczona i patriotyczna. Do prababci Austriaczki w czasie wojny przyszli Niemcy z propozycją podpisana Volkslisty czy Reichlisty. Pogoniła ich, ryzykując represjami.

Druga część, ze strony matki, pochodzi ze Wschodu, mieszkali na obecnej Białorusi. Część rodziny wylądowała na zsyłce w Kazachstanie, nie wszyscy wrócili. Nie znam dokładnie tej historii – zdaje się, że jej pradziadkowie tam zmarli. Babcia z córkami szczęśliwie wróciła. To jest dosyć liczna rodzina – ktoś wylądował w Ameryce, ktoś u Andersa, ktoś zginął w Katyniu.

Do Lwowa wybieraliśmy się dosyć długo i w efekcie tak się zdarzyło, że to były nasze ostatnie wakacje. We Lwowie udało nam się nawet odkryć dom, w którym mieszkał pradziadek – po długich poszukiwaniach, bo okazało się, że w międzyczasie dwa razy zmieniano nazwę ulicy. Drugiego domu, na Łyczakowskiej, w którym później mieszkali babcia i dziadek, nie udało nam się odnaleźć, bo zmieniła się numeracja. Wytypowaliśmy kilka możliwych budynków, ale precyzyjnie nie udało nam się tego ustalić.

Wyjazdy wakacyjne

Problem z podróżowaniem był dla nas przede wszystkim finansowy. Zawsze, począwszy od 1983, roku wyjeżdżaliśmy na wakacje – to było oczywiste. Przez wiele lat braliśmy plecaki i namiot pod pachę i wsiadaliśmy w pociąg. Zwykle do mnie należało, żeby usiąść nad mapami i wymyślić miejsca, gdzie można coś nowego zobaczyć, możliwie spokojne i z możliwością łatwego przeniesienia się w inne miejsce. Jechaliśmy zwykle w ciemno, chcieliśmy więc mieć możliwość szybkiego przeniesienia się w inne, ciekawsze miejsce. Przez lata zjeździliśmy pociągami i pekaesami kawał Polski. Byliśmy nad morzem, na Warmii, na Mazurach, na pojezierzach Brodnickim, Lubuskim, Gorzowskim. Gdzie to myśmy nie byli…

Następny etap nastąpił, gdy doczekaliśmy się czegoś w rodzaju samochodu, czyli „malucha”, w 1994 roku dopiero. Wtedy łatwiej było wymyślić nowe miejsca, człowiek nie był tak przywiązany do tras kolejowych. Znowu jeździliśmy na Kaszuby czy na Środkowe Wybrzeże, ale też w Bieszczady aż pod granicę ukraińską czy w Góry Świętokrzyskie. Najpierw pociągami, a później samochodem zjeździliśmy Polskę we wszystkie strony, od Szczecina przez Ustkę, Gdańsk, Malbork, Olsztyn, Wielkie Jeziora Mazurskie, wszystkie możliwe pojezierza od Gorzowskiego po Łęczyńsko-Włodawskie i góry od Karkonoszy po Bieszczady. Często też jeździliśmy na wypady jednodniowe z Wrocławia. Akurat na Dolnym Śląsku jest sporo ciekawych miejsc, w Kotlinie Kłodzkiej, w Karkonoszach czy na Pogórzu.

Później zaczął się etap wyjazdów zagranicznych. Pierwszy wypad wakacyjny za granicę zrobiliśmy przy okazji pobytu na Suwalszczyźnie. Pojechaliśmy wtedy do Wilna i Kowna. Później były też wyjazdy dalsze – do Grecji, Hiszpanii, na Bałkany. Wyjazdy zagraniczne przeplatały się z krajowymi, mniej więcej co drugi rok jeździliśmy za granicę, a co drugi byliśmy w Polsce.

Ważne były też wyjazdy do Czech. Mamy wśród przyjaciół ludzi, którzy jeszcze w czasach opozycyjnych byli związani z Czechami, z ówczesną Czechosłowacją – nazywam ich „czecholubami”. Od połowy lat dziewięćdziesiątych była tradycja wyjazdów na weekend majowy do Czech. Zbierała się grupa kilkunastu przyjaciół, znajomych, wynajmowaliśmy busa, załatwialiśmy noclegi i jeździliśmy na trzy, cztery, pięć dni do Czech, żeby pozwiedzać i trochę pobiesiadować. Zjeździliśmy Czechy we wszystkie możliwe strony. W pewnym momencie stwierdziłem, że lepiej znam Czechy niż Polskę. Później rozszerzyliśmy te wyjazdy na Słowację. Spędziliśmy tam parę weekendów majowych.

Początki działalności politycznej

Podczas wyborów czerwcowych 1989 roku pracowałem bezpośrednio w Komitecie Obywatelskim, Ola natomiast bardziej działała na obrzeżach. Mnóstwo wtedy było ruchu politycznego, społecznego. Ważnym miejscem było Centrum Demokratyczne, które założył Adam Lipiński jeszcze przed wyborami czerwcowymi jako organizację nierejestrowaną, formalnie nielegalną, ale działającą otwarcie. Później zostało ono sformalizowane jako stowarzyszenie i Ola bardzo mocno się w nie zaangażowała. Ten pomysł polityczny był zresztą bardzo ciekawy. Przez to stowarzyszenie przewinęło się mnóstwo ludzi, którzy później obejmowali ważne stanowiska – zostawali dyrektorami w radiu czy telewizji albo urzędzie miejskim, znalazło się kilku parlamentarzystów. Był tam Bogdan Zdrojewski, Krzysztof Turkowski i inne osoby, które później wylądowały po różnych stronach dzisiejszej barykady. Bardzo różnie ich losy się potoczyły. Część jest dzisiaj związana z PiS-em, cześć z Platformą, część w ogóle jest poza obiegiem politycznym.

Wielka polityka nas dopadła w 1989 roku. W kręgu Centrum Demokratycznego myśleliśmy, że potrzebna jest Polsce partia centrowa z wychyleniem w prawo, trochę na zasadzie przeciwwagi dla środowiska, które nie było sformalizowane, ale istniało bardzo mocno, czyli lewicy korowskiej, związanej z Geremkiem, Michnikiem. Spotkało się to z inicjatywą Jarosława Kaczyńskiego, łącznikiem był Adam Lipiński. Znaleźliśmy się z Olą w kilkunastoosobowej grupie założycielskiej Porozumienia Centrum we Wrocławiu i oboje weszliśmy do zarządu wojewódzkiego. Tutaj to ja byłem bardziej aktywny. Byłem w prezydium, przez jakiś czas sekretarzem zarządu wojewódzkiego. Jeździliśmy z Olą na wszystkie kongresy. Ola w końcu weszła do rady politycznej, a ja w tym samym czasie do sądu krajowego. Po drodze były wybory parlamentarne i samorządowe, więc tych kampanii też kilka się przeszło.

Punktem przełomowym był 1994 rok, kiedy w końcu stwierdziłem, że mam trochę dosyć tego zaangażowania – już od końca lat siedemdziesiątych. Stwierdziłem, że robienie polityki na zasadzie partyzanckiej, harcerskiej, nie ma sensu. Potrzebny jest profesjonalizm ludzi, którzy się decydują całkowicie poświęcić karierze politycznej. Nie miałem w sobie potrzeby ani ambicji działaczowskich, robienia kariery w polityce czy w administracji. Z kolei Ola coraz bardziej wchodziła w politykę, w strukturach partyjnych wciągano ją coraz wyżej. Jej coraz bardziej odpowiadało działanie, chciała iść do przodu. Decyzja była taka, że Ola się angażuje mocniej w politykę, a ja sobie odpuszczam. To się zbiegło z propozycją, żeby zostać rzecznikiem dyrekcji poczty, czego absolutnie nie wypadało łączyć z działalnością polityczną – to oczywiste. Dla mnie był to dodatkowy powód, żeby z czynną polityką się pożegnać. A więc się pożegnałem. I dobrze, bo dwóch polityków w domu to za dużo.

Kolekcjonowanie myszy

To był zupełny przypadek. Porządkowałem biurko i znalazłem gumową maskotkę – Aleksandra, postać z „Pszczółki Mai”, mysz w okularach. Ona została w domu i później przy kolejnych porządkach znalazła się kolejna myszka, a jak już były dwie, to się zaczęły rozmnażać. Najpierw kupowałem takie maskotki, jak przypadkowo na nie trafiłem. Gdy już się ich uzbierało kilkanaście, zaczęliśmy specjalnie chodzić z Olą po sklepach, na przykład z pamiątkami, i szukać następnych. Potem już wynajdowaliśmy je przy każdej okazji, choćby podróży. Później przyjaciele i znajomi zaczęli je nam znosić i tak to poszło. Teraz jest ich cała góra, zapełniają cały dom. Musiałem zrobić specjalnie parę półek, ale one się na nich nie mieszczą, więc się trochę rozpełzają po całym mieszkaniu. Są z wszelkich możliwych materiałów, mają różne formy, więc naprawdę trudno jest znaleźć coś nowego, ale to się zdarza. Na przykład na tę metalową mysz trafiłem w sejmowym butiku. Czegoś takiego nie widziałem…

Zbieram je nadal, choć może mniej intensywnie. Dostaję od znajomych, przyjaciół, czasem sam trafiam na coś oryginalnego. Myślę, że przez te trzy lata przybyło ze dwadzieścia-trzydzieści myszy.

Sposób na stres

Ola nie była młodą panienką, byliśmy w średnim wieku. Dlatego taki ważny był dom, do którego można było przyjechać i się odstresować. Oczywiście w domu też było wariactwo. Jak pracowała we Wrocławiu, znikała na całe dnie, ale przynajmniej mieliśmy dla siebie weekendy. Często pakowaliśmy się w samochód i jechaliśmy na wycieczkę albo na mecze koszykówki czy chodziliśmy z przyjaciółmi na miasto na piwo. Kiedy została posłem, a szczególnie jak została przewodniczącą komisji, a później wiceszefową partii, przynajmniej połowę czasu albo i więcej spędzała w Warszawie. Niestety, poza wakacjami już nam się nie udawało nigdzie wyjeżdżać. Jeszcze w weekendy majowe można ją było gdzieś wyciągnąć na parę dni, choćby na Słowację. Natomiast zupełnie wypadły wyjazdy weekendowe – nie było na to czasu. Właściwie nie bywaliśmy już w kinie czy teatrze. Nie bardzo była możliwość wychodzenia na miasto, odpadły niestety rejsy z przyjaciółmi po piwiarniach, bo była znana, popularna, rozpoznawalna.

Bardzo lubiła tańczyć, a ja nie, ja nie tańczę, ale zawsze się ktoś znalazł. Kiedyś w małej kafejce gdzieś późno w nocy trafiliśmy na młodych ludzi, którym postanowiliśmy udowodnić, że tańczyć można wszędzie, nawet w małym, ciasnym lokaliku. I Ola, poważna pani dyrektor, tańczyła na stole. Ale już jako pani poseł nie mogła tak robić…

Inną metodą było czytanie. Na co dzień Ola musiała czytać różne poważne rzeczy, więc się odtruwała czytaniem kryminałów. Byłem dla niej dostawcą książek. Spędzałem dużo czasu w księgarniach, żeby wynajdywać klasykę kryminału, jak choćby Georges’a Simenona, Agathę Christie czy klasyków amerykańskich albo też współczesnych autorów, takich jak Henning Mankell czy Andrea Camilleri, czyli klasyczny kryminał, który jest jednocześnie dobrą literaturą.

Lubiła też ugotować coś ciekawego. Miała całe góry książek kucharskich i różnych zeszycików, więc jak miała czas, to wymyślała różne potrawy. Ja nigdy nie miałem do tego cierpliwości, bo człowiek je piętnaście minut, a przygotowywać trzeba cały dzień. Robiła mnóstwo różnych eksperymentów, głównie na podstawie mięs u nas klasycznych, czyli wołowiny i wieprzowiny. Siedziała w kuchni, coś mieszała, pitrasiła, kombinowała. Na imprezach składkowych, na przykład gdy szliśmy do przyjaciół na Sylwestra, Ola była mistrzynią kanapek. Potrafiła wymyślić jakieś zestawienia, jakieś pasty, później układała z tego misterne kanapeczki, miała mnóstwo cierpliwości. Robiła przeróżne eksperymenty sałatkowe. Wcześniej raczej nie szaleliśmy kulinarnie, natomiast później lubiła to robić na zasadzie odskoczni od różnych mądrych i poważnych spraw.

Dęby Katyńskie

W Katyniu zginął brat babci Oli i to był jeden z powodów, dla których chciała pojechać do Katynia. Drugim powodem była po prostu chęć towarzyszenia prezydentowi w uroczystościach rocznicowych. A trzecim była inicjatywa sadzenia dębów katyńskich, która pojawiła się przy okazji tej okrągłej rocznicy – ogólnopolska akcja, w którą Ola się mocno zaangażowała. Wrocław nie ma bezpośredniego związku z Katyniem. Wymyśliliśmy, żeby uhonorować ofiary Katynia, oczywiście szeroko rozumianego, pochodzące ze Lwowa i okolic. Na miejscu, na dzisiejszej Ukrainie nie dałoby się ich uhonorować, a Wrocław odczuwa pewną ciągłość kulturową ze Lwowem i wydawało nam się, że to jest dobre miejsce. Po kwerendzie historycznej okazało się, że takich osób było około trzystu. Powstał nawet pomysł stworzenia „gaju katyńskiego”, czyli parku, w którym ci wszyscy dawni Lwowiacy mieliby swoje drzewa. Mam zresztą nadzieję, że to się uda zrealizować. Jest przychylność w mieście, chociaż to duża operacja logistyczna, finansowa i organizacyjna.

Przy okazji kwerendy pojawiła się ciekawostka – okazało się mianowicie, że jedna z ofiar Katynia, kapitan Heilszer, urodził się we Wrocławiu, czyli w jeszcze pruskim Breslau. Wymyśliliśmy z Olą, że ufundujemy dąb ku pamięci Heilszera. Ola miała przywieźć z Katynia ziemię na uroczystość odsłonięcia tego drzewka. Ziemi nie przywiozła, chociaż – co niezwykłe – woreczek na tę ziemię wrócił, został przy niej znaleziony. No a drzewko zostało odsłonięte, tyle że nieco później. Rośnie tuż obok pomnika katyńskiego w parku Słowackiego we Wrocławiu. Koleżanki z klubu, posłanki, przywiozły ziemię katyńską, która została rozsypana pod tym drzewem.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 8 lutego 2013.