Rozmowa z Bożeną Szczurek

W latach osiemdziesiątych (fot. ze zbiorów B. Szczurek)

Rozmowa z Bożeną Szczurek

o. Józef Joniec

Dzieciństwo

W naszej rodzinie najstarsza jest nasza siostra Maria. Cztery kolejne siostry zmarły jeszcze zanim urodził się Józef. Następny po nim był Stanisław, a ja jestem najmłodsza. Józef też był kruchego zdrowia. Jak się urodził, był taki słaby, że lekarze nie dawali mu dobrych rokowań. Ale rodzice wierzyli w to, że uda mu się przeżyć, prosili, modlili się przed figurą Cudownego Jezusa Frasobliwego i z pomocą Bożą nabrał sił do życia, otrzymał łaskę życia. Później był zdrowy – nie pamiętam, żeby jakieś większe choroby przechodził.

Laskowa

Centrum Laskowej jest na dole, a wokół są górki, skąd niektóre dzieci mają do szkoły trzy, cztery, a nawet i pięć kilometrów. Szkoła jest w centrum i zbiera wszystkie dzieci z tych górek i większych gór. Mieszkaliśmy na takiej górce, gdzie było z pięć domków. Dzieci było tam najwyżej dziesięcioro, więc wszyscy wspólnie się bawiliśmy, wspólnie spędzaliśmy czas. Brat zawsze szczególnie lubił grę w piłkę. Graliśmy razem z innymi dzieciakami, a on nas pilnował. Mama była na gospodarstwie i spędzała z nami cały tydzień, natomiast tato, jak większość mężczyzn z okolic, wyjeżdżał do pracy w delegację. Wracał w sobotę – na niedzielę. Pracował przy budowie mostów i dróg. Brat, wobec braku taty na co dzień, zawsze mamie pomagał w pracach „męskich”. Tereny tam są przepiękne, ale o dochód z gospodarstwa trudniej. Można było liczyć tylko na produkty dla siebie.

Wilków

W 1973 roku w naszym domu był pożar. Jakimś cudem wszyscy w ostatniej chwili się uratowaliśmy. To były sekundy, kiedy wszyscy wyszliśmy, zanim runął dach. Nasz domek był drewniany. Pożar całkowicie pochłonął nasz dobytek. Wtedy rodzice zdecydowali się na zakup gospodarstwa w Wilkowie, w gminie Kocmyrzów-Luborzyca, koło Krakowa. Tam są tereny bardziej nizinne, uprawia się różne produkty na sprzedaż, są większe możliwości zysku z gospodarstwa. W górach w tym okresie często prace w gospodarstwie wykonywały krowy jako zwierzęta pociągowe. Nie było dość koni ani traktorów. Natomiast w Wilkowie było nie do pomyślenia, żeby krowa mogła ciągnąć pług – dla tego regionu to było jakieś dziwactwo. Ludzie w Wilkowie są bardzo przyjaźni, nie można nic złego powiedzieć. Ale dlatego, że wychowaliśmy się w Laskowej, trzeba było się przyzwyczaić do nowego środowiska, do nowego otoczenia. Było nam trudniej niż tutaj. Inny był tam sposób mówienia. W górach byliśmy przyzwyczajeni do mowy góralskiej – może nie typowej, ale do takiego zaciągania. Tam jest czystsza mowa, trzeba było się jej nauczyć, a miejscowe dzieciaki miały trochę frajdy, kiedy za nami goniły, żeby im niektóre słowa powtarzać. Ale jak się człowiek przyzwyczai, wtedy jest to przyjazne.

Liceum pijarów

Nawet jak brat poszedł do liceum do Krakowa, często przyjeżdżał do domu chociaż na chwilę. Uwielbiał jeździć na rowerze. Spotkania były krótkie, ale były. Ja też chodziłam w Krakowie do szkoły, niedaleko, więc mogliśmy się na chwilę spotkać między lekcjami. Spotkania może nie były częste, ale kontakt między nami był cały czas. Dla dzieci, które – tak jak my – inaczej mówią w domu, a inaczej muszą pisać, język polski jest trudny. Wszyscy, brat też, musieliśmy pracować nad tym, żeby pisownia i słownictwo były prawidłowe. On starał się pracować nad każdym przedmiotem, a szczególnie nad tymi, co mu nie szły. I jakimś dziwnym sposobem zawsze osiągał cel. Myślę, że w liceum bardzo dużo pracował, żeby mógł później wyjeżdżać na stypendia językowe, co później pozwalało mu biegle mówić po łacinie, niemiecku, francusku, włosku. Ciągle sobie wytyczał cele i starał się je osiągać.

Zakon

Brat nie mówił, że chce zostać zakonnikiem. Kiedy w końcu przeprowadził rozmowę z mamą, myślę, że już był raczej zdecydowany. Wcześniej próbował czasami powiedzieć, że chciałby iść w tym kierunku, ale to nie było jasno powiedziane. Owszem, można się było spodziewać po różnych znakach, że on w tym kierunku chciałby iść. Zawsze przed lekcjami chciał uczestniczyć we Mszy świętej. Robił to z własnej woli – nikt nie musiał go budzić, wstawał sam. Jak brat poszedł do seminarium duchownego, kontakt z domem rodzinnym był na pewno ograniczony, rzadszy, ale nie znaczy, że mniej intensywny. Bywał rzadziej, krócej, ale te spotkania były wtedy bardziej wartościowe. Tak jak wcześniej, jeździł dużo na rowerze i jeżeli miał chwilę wolną, to wsiadał na rower i przyjeżdżał. Oczywiście był krótko, bo musiał wrócić przed dziesiątą wieczorem.

Przyjeżdżał albo po lekcjach, albo po swoich zajęciach, które musiał dopasować czasowo do swojego wolnego czasu. Na obiad do domu nie przyjeżdżał, chociaż zawsze mówił, że nikt nie robi takich naleśników jak mama. To były naleśniki z serem. Nieraz nawet próbowałyśmy mu zrobić takie same, ale tylko mama robiła takie naleśniki jak trzeba. Z ciast najbardziej lubił sernik, chociaż rodzaj ciasta nie miał wielkiego znaczenia, byle było słodkie. Jego czas dla rodziny był coraz bardziej ograniczony. Wszyscy mieliśmy świadomość, że czasu ma coraz mniej, i sami staraliśmy się mniej domagać spotkań i nie wydzwaniać do niego, żeby mu nie przeszkadzać. Kiedy dzwoniliśmy, z reguły albo był na spotkaniu, albo miał jakieś inne zajęcia, więc z reguły to on dzwonił, najczęściej nocami, kiedy był już wolniejszy i spokojniejszy.

Dzieci moje i mojego rodzeństwa czasami jeździły odwiedzić go w Warszawie chociaż na dzień-dwa. W ciągu dnia nie miał dla nich czasu, natomiast w nocy zwiedzali razem Warszawę. Dla nich to była niesamowita frajda. Nie byłam często w Warszawie za jego życia, bodajże dwa razy. Wiedziałam, że on nie ma czasu, że ciągle jest zajęty, a chciałby na pewno przyjąć mnie jak najlepiej.

Parafiada

Jego ostatnim miejscem były warszawskie Siekierki. Pełnił tam różne funkcje. Był tam w różnych okresach między innymi duszpasterzem, katechetą, wizytatorem katechetycznym, duszpasterzem akademickim, proboszczem parafii, rektorem kolegium pijarskiego, dyrektorem pijarskiego centrum edukacyjnego. Odkąd pamiętam, zawsze pracował z dziećmi i młodzieżą. Jak udało mu się stworzyć parafiadę imienia św. Józefa Kalasancjusza, starał się organizować dzieciom i młodzieży konkursy, obozy. Chciał, żeby wszystkie talenty były u nich w równowadze i wspólnie się rozwijały razem z wiarą. Pod tym kątem starał się swoje programy i imprezy organizować.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 25 czerwca 2013 roku