Z siostrą Lucyną, Żychlin, 16 czerwca 1939 (fot. ze zbiorów Anny Pawlak)
Rozmowa z Anną Pawlak
ks. Roman Indrzejczyk
Młodszy brat
Już sama nie wiem, czy to pamiętam, czy też mi opowiedziano, że jak się mój brat urodził, zaniosłam go tacie, obok, do jego warsztatu, gdzie pracował. Wtedy nie było takich klinik jak dziś, dzieci rodziły się w domu, w mieszkaniu. Zaniosłam, żeby zobaczył, że ma syna. Było to nie zaraz po urodzeniu, ale po jakimś czasie.
Był dobrym dzieckiem. Wtedy zresztą chyba dzieci były inaczej chowane, myśmy wszyscy byli posłuszni. Brat był dzieckiem bardzo delikatnym, posłusznym i grzecznym. Był też uczuciowy i to też mu pozostało do końca.
Miał wielu kolegów, bardzo różnych, także dużo starszych od niego. Długo był niski. W harcerstwie był tym malutkim. Miał już kilkanaście lat, był w szkole średniej, a jeszcze był mały. Nagle, dosłownie jednej nocy, z dnia na dzień, tak urósł, że nie miał się w co ubrać – rękawy i nogawki były za krótkie.
Wojna
Przez cały czas wojny byliśmy w Żychlinie. Mój tata był szewcem, miał warsztat, a ludzie musieli robić buty i je reperować. Jako zapłatę dostawaliśmy kurę, gdzieś na wsi. Mama gotowała z niej obiad i tam go jedliśmy. Wychodziliśmy rano całą piątką, szliśmy ileś kilometrów, tam gdzie było umówione. Drugą kurę, poćwiartowaną, jajka, śmietanę, mleko niosłyśmy do domu schowane w mufkach, które wtedy służyły do ogrzewania rąk, jak teraz rękawiczki. Tak przeżyliśmy.
Pamiętam, jak w czasie okupacji brat zachorował, już nie wiem na co. To nie była ospa ani tyfus, ale w każdym razie jakaś choroba zakaźna. Niemcy nas omijali, bo na drzwiach było napisane, że tu jest choroba zakaźna, a oni się bali takich chorób. Mój tata długo, długo nie zdejmował tej kartki, żeby oni nie wchodzili.
Seminarium
Mój brat był ministrantem, tak samo jak kilku jego kolegów. Jeden z nich był prezesem koła ministrantów, a mój brat był jego członkiem. Uczciwie chodził do kościoła na wszystkie nauki, poznawał ceremonie kościelne. Zebrał nawet młodszych ministrantów, poszedł z nimi do kościoła i tam ich uczył, jak mają postępować przy ołtarzu. Mieli specjalne legitymacje ministranckie. Kiedy władze powiedziały, żeby te legitymacje oddali, bo mogą być konsekwencje, wszyscy ministranci je oddali, a on jeden nie oddał do końca.
Brat specjalnie się nie chwalił, że pójdzie do seminarium – tylko mamusia wiedziała od samego początku. Był tak bardzo wesołym chłopcem, że niektórzy byli zdziwieni, że poszedł do seminarium. Kiedyś dokumenty do szkół wyższych składało się wcześniej, jeszcze przed maturą. Złożył więc dokumenty na ekonomię do Łodzi. Gdyby powiedział, że idzie do seminarium, to by nie dostał matury – tak mu powiedzieli. I później, jak odbierał papiery z uczelni, musiał się tłumaczyć, bo miał dobre wyniki.
Był bardzo związany z rodziną. Kontaktowaliśmy się z nim – mamusia i my. Już jako mężatka przyjeżdżałam do seminarium, przywoziłam mu różne rzeczy. Poza tym siostra mojego taty mieszkała w Warszawie, więc się nim opiekowała, prała mu bieliznę, tak że miał trochę pomocy rodzinnej. Przyjeżdżał do nas zawsze na święta i w ogóle kiedy mógł.
Tworki
W Pruszkowie był wikariuszem u św. Kazimierza i jednocześnie kapelanem w Tworkach. Miał tam kaplicę. Jeździł do Tworek kolejką, niedaleko. Potem zorganizował parafię na tym terenie, św. Edwarda. Został tam proboszczem i dalej był kapelanem w Tworkach. Jego nowa parafia nie była uznawana przez władze. Był plac, były materiały, ale kościoła budować nie pozwolili. Dopiero później, po kilku latach – chyba za Gierka – dostali zezwolenie na budowę kościoła.
Był takim prawdziwym księdzem. Wszyscy go lubili, garnęli się do niego. Młodzież, dzieci, nawet z Pruszkowa, z poprzedniej parafii, przyjeżdżali do tej małej kaplicy. Organizował tam różne spotkania, wyjeżdżał z nimi na wędrówki górskie. W kaplicy miał odprawiać tylko jedną mszę, a odprawiał ich więcej, był taki niepokorny.
Opozycja
Brodę zapuścił w stanie wojennym na znak protestu – mam zdjęcia. Ogolił ją, jak papież miał przyjechać. Brat zorganizował pielgrzymkę do Rzymu, chyba w 1984 roku. Dostaliśmy tam emigracyjne książki. Ja też przewiozłam kilka sztuk – jedną za paskiem, drugą gdzieś w bagażu wśród bielizny, trzecią jeszcze gdzieś.
Nikogo nie namawiał, tylko powiedział: „Będę w kościele odprawiał Mszę świętą. Jak kto może, to niech przyjdzie, jak nie może, to nie”. No i wszyscy przychodzili. Tutaj na Żoliborzu urządzał spotkania, takie wieczorki czwartkowe, herbatka dla tych, którzy chcą przyjść. Przychodzili bardzo różni ludzie. W poniedziałki po mszy wieczornej o osiemnastej w kościele były wykłady. Był pan Krzysztof Zanussi tam, Hanna Gronkiewicz-Waltz. Chodziłam na wszystkie wykłady, na wszystkie spotkania.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 2 sierpnia 2013