Wspomnienie Antoniego Bojańczyka o Stanisławie Mikke

Wspomnienie Antoniego Bojańczyka o Stanisławie Mikke

Szklanka herbaty

 

Pisząc tych parę osobistych słów o śp. Redaktorze Stanisławie Mikke, chcę przywołać z pamięci szczegóły, które składają się na wyrywkowy, bardzo niepełny i subiektywny portret człowieka, którego bardzo lubiłem. Nie zamierzam tu pisać o Jego zaangażowaniu w sprawy wyjaśnienia i upamiętnienia zbrodni katyńskiej. Choć to im oddany był bez reszty, aż do tak tragicznego końca życia w Smoleńsku. Ale o tym niech piszą inni, którzy lepiej znali tę stronę Jego aktywności. Pragnę dać w tym miejscu obraz szefa czasopisma polskiej adwokatury, którego dane mi było znać przez prawie połowę swego życia.

Poznałem Go piętnaście lat temu, gdy będąc jeszcze studentem, złożyłem do redakcji tekst historyczny o ostatnich latach życia Juliusza Makarewicza w sowieckim Lwowie. Prawdę mówiąc, nie liczyłem nawet na to, że mój tekst zostanie w ogóle poddany recenzji, a tym bardziej że zostanie opublikowany. Byłem przekonany, że gdy tylko redakcja zorientuje się, że tekst wyszedł spod pióra młodego studenta prawa (i to w dodatku studenta zgłaszającego się z ulicy, bez tzw. pleców), z miejsca trafi on do redakcyjnego kosza. Stało się jednak inaczej. Zapadła decyzja o publikacji. Zapewne przyczyniła się do tego walnie pasja historyczna Redaktora Mikke, który bardzo życzliwym okiem spoglądał na wszelkie materiały historyczne. A szczególnie na teksty kresowe. Wkrótce zostałem też zaproszony na Świętojerską do redakcji celem omówienia zmian w artykule i dokonania korekty tekstu. Był to rok 1995. Miałem już wtedy za sobą pierwszy kontakt z pewnym szacownym czasopismem prawniczym, którego redakcja zrobiła na mnie niezapomniane wrażenie. Ciemne pokoje wielkiego mieszkania z lat 30., ściany pokryte szarością dymu setek wypalonych papierosów, na regałach wysłużone roczniki „Demokratycznego Przeglądu Prawniczego”. Duch historii się tam unosił. Całość jak z wystawy w Muzeum PRL. Identycznego widoku spodziewałem się w siedzibie „Palestry”. Jakże byłem zdziwiony, gdy okazało się, że na wyposażeniu redakcji nie ma ani jednego szklano-mahoniowego regału z lat 40. Bez zbędnych formalności zostałem zaproszony na herbatę do przyjemnego, jasnego gabinetu z wielkim oknem przez szczupłego, szpakowatego mężczyznę o charakterystycznym, ciepło-kpiącym uśmiechu. Tak zaczęła się moja znajomość ze Stanisławem Mikke.

Był niezwykle bezpośredni, nie stwarzał wokół siebie sztucznego dystansu. Nie miał żadnego nabożeństwa do swej osoby i był pozbawiony – tak przecież typowej dla naszego środowiska – pompy i celebry. „Palestra” – to była jego pasja, bez przerwy myślał o piśmie (zresztą myślał, będąc ciągle w biegu, o czym więcej niżej): nowe pomysły na teksty (także własne), nowi autorzy. Nowa okładka następnego numeru. Okładki były zresztą Jego oczkiem w głowie – był niespożyty w poszukiwaniu projektantów dla kolejnych numerów, często sam wymyślał okładkę. Pamiętam, jak się oburzył, gdy zasugerowałem, że może warto by się zastanowić nad nudną prawniczą okładką, bez żadnych elementów graficznych, tylko z tytułami uczonych egzegez prawnych. Taki pomysł mu nie odpowiadał, chciał, żeby „Palestra” się wyróżniała, przykuwała uwagę. I to się udawało. W tym sensie miał typowo dziennikarską duszę. Bo i był chyba rasowym dziennikarzem (i taki fragment życia miał za sobą).

Miał cechę, która zjednywała Mu – i „Palestrze” – autorów, ale która zapewne niejednokrotnie była kłopotliwa dla pisma (w każdym razie dla jego objętości) – entuzjazm dla pomysłów na nowe teksty. Przy tym był to entuzjazm zupełnie niekłamany. Ile razy byłem świadkiem rozmów telefonicznych z różnymi autorami (i autorami in spe) „Palestry”: „Świetnie!”, „Fantastycznie!” „Pani mecenas, ależ to znakomity pomysł…”, „Bardzo ciekawe, koniecznie, oczywiście, niech pan pisze, będziemy drukowali!”. Ile razy sam zresztą słyszałem od niego te słowa. Zawsze mile łechtało to wybujałą próżność autorską, ale – jak mówię – Jego słowa były naprawdę szczere, to się po prostu czuło. Ta otwartość redaktorska miała niekiedy zgubne skutki, gdy pojawiały się osoby, które chciały ją wykorzystać. Pamiętam, że opowiadał mi parę razy, jak autorzy (niektórzy z tytułami naukowymi) wysyłali te same teksty na „zakładkę” – nie tylko do „Palestry”, ale też do innych czasopism. Ten entuzjazm dla autorów i nowych pomysłów nie oznaczał jednak taryfy ulgowej dla tekstów przyjmowanych do „Palestry” – teksty złe były zawsze bezlitośnie cięte. Pismo rozkwitło pod Jego okiem. Każdy, kto choć trochę zna „Palestrę” – obecną, i tę dawniejszą – wie, jak daleką drogę przebyła od lat PRL-u (kiedy w zasadzie niewiele różniła się od innych czasopism prawniczych), przez pierwsze bardzo skromniutkie zeszyty w wolnej Polsce przez całe lata redakcji Stanisława Mikke.

Redaktor był bardzo oddany adwokaturze i sprawom adwokackim (choć zaczynał swoją karierę zawodową jako prokurator – z prokuratury odszedł jednak na początku lat 80.). Niejeden raz przedstawiałem mu jakiś pomysł na tekst, który krytycznie przedstawiałby rolę adwokata/obrońcy w postępowaniu karnym czy też ograniczał (de lege ferenda, oczywiście) uprawnienia adwokackie. Przerywał mi w pół słowa niemalże. „Panie Antoni! Panie Antoni! – absolutnie nie ma pan tutaj racji…” – po czym następował długi i pełen żaru wywód, prezentujący cały wachlarz powodów, dla których takie stanowisko należałoby natychmiast i ostatecznie odrzucić. Co, rzecz jasna, wcale nie zamykało ostatecznie drogi do publikacji takiego tekstu.

A pierwsze spotkanie na Świętojerskiej było tak podobne do bardzo wielu późniejszych. Trwały zazwyczaj niedługo. Ale zawsze miał chwilę czasu na rozmowę. Na anegdotę. Opowiadanie. O wszystkim: o Katyniu, o dawnych sprawach, które prowadził, będąc jeszcze w prokuraturze. W latach 80. był – co z dzisiejszej perspektywy wygląda jak zły omen – w zespole prokuratorskim badającym przyczyny katastrofy lotowskiego Iła-62 „Kopernik”.

Szybko dopijał ze szklanki herbatę, siedząc nerwowo na krawędzi krzesła przy wielkim stole pod oknem, zawalonym książkami, zaproszeniami, papierami i ozalidami „Palestry”, sprawdzając jednocześnie ze trzy teksty. Spieszył się nieustannie. Miał na głowie nie tylko sprawy redakcyjne, telefony od autorów etc. Do redakcji wpadał na moment, żeby załatwić dziesięć spraw i zaraz z niej wybiec. Tak było i wtedy, gdy po pierwszych odwiedzinach „Palestry” zaproponował, że podrzuci mnie w kierunku centrum. Dziwne – ten moment mam do dziś w pamięci, odtwarzam go z fotograficzną dokładnością: jedziemy jego autem (miał wtedy czerwonego dużego fiata) przez plac Bankowy w kierunku Grzybowskiej. Był piękny, słoneczny dzień. Niezrozumiałe nurty pamięci, która błahe – wydawałoby się – obrazy zachowuje, a tyle innych zdarzeń wymazuje bezapelacyjnie. Plac Bankowy stanowił zresztą węzłowy punkt Jego codziennego dnia, bo topografię życiową Redaktora wyznaczały cztery główne punkty na mapie Warszawy. Mieszkanie za Żelazną Bramą, redakcja na Świętojerskiej, kancelaria adwokacka i sądy. A między tymi czterema punktami dziesiątki innych na mapie Warszawy.

Nie pojedzie już tą trasą. Nie wpadnie do redakcji sprawdzić maili i zobaczyć świeżo wydrukowanych projektów okładek „Palestry”. A ja nie wpadnę już na Świętojerską na krótką rozmowę przy szklance pośpiesznie pitej herbaty.

Ostatni raz widziałem się z Redaktorem Mikke we wrześniu ubiegłego roku, właśnie wrócił z urlopu Tatrach. Akurat miałem przy sobie aparat fotograficzny i zaproponowałem, że zrobię parę zdjęć w redakcji. Skrzywił się, nie bardzo Mu się ten pomysł podobał. Po co? – zdawał się pytać. Kto mógł pomyśleć, że będzie to nasze ostatnie spotkanie.

 

dr Antoni Bojańczyk, UKSW

„Palestra” 4/2010, s. 108-110.