Rozmowa z Dariuszem Fedorowiczem

fot. ze zbiorów Dariusza Fedorowicza

Rozmowa z Dariuszem Fedorowiczem

Aleksander Fedorowicz

Dziadek

Dziadkowie opowiadali dawne dzieje, o których nie zawsze bezpiecznie było mówić. Dziadek z ogromnym rozrzewnieniem opowiadał o dwudziestoleciu międzywojennym. Pomijał milczeniem teraźniejszość, czyli lata siedemdziesiąte, w których wtedy żyliśmy. Dla mnie to były czasy dzieciństwa, natomiast dla niego były to prawdopodobnie czasy niebywale smutne, dlatego też uciekał w tych gawędach do czasów młodości, do II Rzeczypospolitej, do tego, jak w Polsce było pięknie, jaka piękna przed wojną była Bydgoszcz, nazywana miastem ogrodów, miastem kwiatów, jak wspaniale się w tych czasach żyło. Nie zapomnę jego wielkiego szacunku, miłości do marszałka Piłsudskiego – ojca polskiej niepodległości. Kiedy dziadek mówił o Marszałku, oblicze miał zawsze rozpromienione. Niektóre tematy nie były bezpieczne, choćby sprawa zbrodni katyńskiej, więc o takich rzeczach mówiło się ściszonym głosem. Pewnych rzeczy nie można było mówić wprost dziecku, które jest szczere, ufne, i mówi innym to, co usłyszało.

 

Brat miał bardzo dużo do czynienia z naszym dziadkiem, z którym na przykład uwielbiał grać w szachy. Dziadek go nauczył grać i kiedy całymi godzinami rozgrywali partyjki, rozmawiali, dyskutowali. Myślę, że to też mogło mieć wpływ na wybór jego późniejszej drogi życiowej. Kiedy już byliśmy w takim wieku, gdy się zaczyna rozmawiać na poważne tematy, rozmawialiśmy o Katyniu. Rozmawialiśmy o tym również już po studiach. Uważaliśmy, że jest naszym obowiązkiem kontynuacja polskiej tradycji, a przecież właśnie w Katyniu wymordowano polską elitę. Nie zapomnę nigdy tej rozmowy i jej konkluzji, że skoro ja jestem lekarzem, oficerem, a on dyplomatą, to gdybyśmy żyli w czasie wojny, jest bardzo prawdopodobne, że znaleźlibyśmy się w tych katyńskich dołach. Ta rozmowa wróciła do mnie, kiedy on tam zginął.

 

Bracia

Nie nazwałbym go introwertykiem. Był żywiołowy, dynamiczny. Mieliśmy podobne charaktery i stąd czasami mocno między nami iskrzyło. Jako dzieci biliśmy się systematycznie. On oczywiście na mnie skarżył, biegał do rodziców, bo był o pięć lat młodszy. Nie zgadzaliśmy się w różnych sprawach, ale zawsze potrafiliśmy dojść do porozumienia. Było nas tylko dwóch. Zawsze musiałem być mądrzejszy, bardziej odpowiedzialny, bo byłem obarczony odpowiedzialnością za braciszka, i nieważne, że on już dawno skończył pięć latek. Stąd też dla mnie ta strata jest tym bardziej dolegliwa, bo choć to irracjonalne, zawsze czułem się odpowiedzialny również za jego bezpieczeństwo. To tkwi gdzieś w człowieku.

 

Sport i znaczki

W owym czasie próbowano zarazić dzieci ideą sportową, szukano w szkołach talentów. Chyba jeszcze w szkole podstawowej brat został wynaleziony akurat przez klub wioślarski i to mu się spodobało. Pewnie i nauczyciele WF mieli w tym swój udział. Myślę, że na jego zainteresowanie tym sportem wpłynęło też to, że nasza ciocia pływała trochę w BTW – Bydgoskim Towarzystwie Wioślarskim. Trenował w znanym klubie KKW Bydgoszcz – Kolejowym Klubie Wioślarskim, chociaż nie mieliśmy w rodzinie żadnych kolejarzy. Pływał skiffem, czyli łódką jednoosobową. Miał całkiem spore sukcesy. Doszedł do tytułu mistrza czy wicemistrza Polski juniorów młodszych. Jeździliśmy po Polsce z rodzicami na zawody, zresztą w Bydgoszczy też jest tor regatowy, na którym odbywały się całkiem duże imprezy.

 

Aleksander miał również szereg pasji kolekcjonerskich. Dziadek Paweł Kotzbach zbierał znaczki, był filatelistą, i to była pierwsza pasja mojego brata. Zainteresował się tym dosyć wcześnie – na początku szkoły podstawowej Miał klasery, zbierał znaczki bardzo skwapliwie. Dyskutował o tym z dziadkiem, który traktował go trochę pobłażliwie, bo zbiory dziadka z całą pewnością były dużo cenniejsze.

 

Kieszonkowego nie wydawał na cukierki, tylko na rzeczy, które były dla niego ważne. Miał na co wydawać. W miarę dorastania pojawiły się też inne pasje. W tym czasie każdy z nas zbierał puszki od piwa – przejawy zachodniego życia. Była tego cała ściana. Oczywiście nikt z nas tego piwa nie wypijał. Kolejną, poważniejszą rzeczą były militaria. Miał bagnety, hełmy, ładownice, później szukał ich po pchlich targach. Miał dużą wiedzę na ten temat. Później zbierał też numizmaty – jego największym skarbem była przedwojenna pięciozłotówka – oraz odznaczenia i odznaki. Potrafił rozpoznać odznaczenie po baretce – ja nie mam o tym zielonego pojęcia, nawet dla obecnych odznaczeń. Znał stopnie wojskowe różnych armii, także historyczne.

 

Oczywiście zbierał też książki, głównie o tematyce historycznej. Pochłaniał ich całą masę. Bardzo się interesował II wojną światową, sporo na ten temat wiedział. Fascynowała go na przykład tematyka wojny na Pacyfiku, której kompletnie nie znaliśmy, bo tego nas nie uczono w szkole.

 

Droga zawodowa

Aleksander marzył o tym, żeby zostać oficerem – zupełnie przeciwnie niż ja. Nie chciałem iść do wojska, obawiałem się rygoru służby wojskowej. W dodatku kiedy wszedłem w wiek poborowy, jeszcze była komuna, więc w takim wojsku służyć się nie chciało. Brat miał to szczęście, że był o pięć lat młodszy, więc kiedy stawał przed takimi decyzjami, mieliśmy już po 1989 roku Polskę wolną. Pragnął służyć ojczyźnie w mundurze polskiego oficera. Jednak to się okazało niemożliwe, dlatego że podczas badań lekarskich wykryto u niego niewielką wadę serca. Wada była nabyta, ponieważ w wieku, w którym organizm najbardziej wzrasta i jest bardziej obciążony, trochę zbyt forsownie trenował. Wymyślił więc sobie coś innego. Zawsze marzył o tym, żeby poznawać świat, był go bardzo ciekaw. Pomyślał, że mógłby służyć ojczyźnie w służbie dyplomatycznej.

 

Na początku lat 90. brat zgłosił się do rekrutacji, organizowanej przez MSZ. Kandydatów było bardzo dużo w porównaniu do liczby miejsc, było więc bardzo mało realne, żeby się tam dostać, tym bardziej że wszyscy byli przeświadczeni, że wszędzie trzeba było mieć układy, a my ich nie mieliśmy. Ale tak się złożyło, że udało mu się przebrnąć przez to sito. Wszyscy byli tym zaskoczeni. Z tej rekrutacji został oddelegowany na studia na kierunku stosunki międzynarodowe.

 

Brat miał zdolności językowe. Oczywiście z większym zapałem uczył się angielskiego, ale rosyjski też musiał znać. Na studiach mógł wybrać jedną z dwóch specjalizacji – jedną z którymś językiem skandynawskim jako podstawowym, a drugi z hebrajskim. Bardzo mocno się zastanawiał, co wybrać, i mówił, że wybrał hebrajski, dlatego że Polska za czasów PRL nie miała nawiązanych stosunków z Izraelem i z całą pewnością będą duże potrzeby, żeby ten kierunek w dyplomacji obsadzić. Poza tym bardziej go interesował ten rejon świata, niebywale ciekawy dla człowieka, który interesował się historią. Tutaj jest Ziemia Święta i kolebka cywilizacji.

 

Znał podobno pięć języków. Radził sobie z niemieckim, znał ukraiński. Miał uprawnienia tłumacza przysięgłego z hebrajskiego i rosyjskiego. Miał kontakty przede wszystkim ze studentami właściwie z całego świata: ze Stanów Zjednoczonych, z Japonii, Kanady, Tajwanu.

 

Uzbekistan

Po powrocie do Polski został skierowany do pracy w polskiej ambasadzie w Uzbekistanie, bodajże jako wicekonsul. Młodego szeregowego pracownika nikt nie wyśle na placówkę do Nowego Jorku, tylko w mniej eksponowane miejsce.

 

Kiedy Uzbecy się dowiedzieli, że się nazywa Fedorowicz, bardzo się nim zainteresowali, bo nosił to samo nazwisko, co bardzo znany u nich lekarz, wręcz otoczony kultem. Zapytali, czy jest z nim spokrewniony. Doktor Fedorowicz był potomkiem zesłańców, chyba oficerem carskiej armii, trafił właśnie do Uzbekistanu i tam zbudował podstawy nowoczesnej balneologii. Brat zaczął interesować się rozmaitymi tematami związanymi z zesłańcami, którzy w różnych okresach w ten rejon trafiali. Ich losy są niesamowicie ciekawe i dramatyczne. Chciał kiedyś o tym napisać książkę, zbierał do niej materiały. Niestety, po jego śmierci wszystkie te dokumenty gdzieś się zapodziały.

 

Tłumacz

Po powrocie do Polski znalazł zatrudnienie w MSZ jako analityk – stanowisko raczej nie za wysokie, dosyć śmiesznie się nazywało, skromna pensyjka, z której w Warszawie trudno się utrzymać. Nie rozmawiałem z nim na te tematy, ale prawdopodobnie nie bardzo mu się to podobało. W pewnym momencie odszedł z dyplomacji i razem ze swoim kolegą założyli kancelarię tłumaczy przysięgłych. Na chleb wystarczało i nikt mu nad głową nie stał. Dzięki temu, że był dobry w tym, co robił, i że jeden z tych języków jest rzadki, zaczęła się jego kariera jako tłumacza najwyższych osób w państwie.

 

Brat był na przykład w Gruzji z prezydentem. Bywał w różnych miejscach, aczkolwiek o pewnych rzeczach nie rozmawialiśmy, bo on nie powinien o nich mówić. Mówił tyle, ile mógł. Tacy tłumacze to ludzie dyskretni, o swojej pracy mówią bardzo niewiele – myślę, że to oczywiste.

 

Mój brat nigdy w Katyniu nie był. Pierwszy raz miał być właśnie wtedy, 10 kwietnia. Tym bardziej był tym bardzo przejęty. Późnym wieczorem Aluś, bo tak na niego mówiliśmy, zadzwonił do naszego taty i rozmowę zakończył słowami: „Jutro wypatrujcie mnie u boku prezydenta”. Był z tego bardzo dumny i to przeżywał.

 

Pasje

Zawsze mieliśmy zamiłowanie do motoryzacji. Jeszcze przed wyjazdem na placówkę brat kupił w komisie starego gazika GAZ-69, pomalowanego w sympatyczne kolorki – ja zresztą w tym zakupie pomogłem – i tak się zaczęła nasza fascynacja samochodami terenowymi. Tym gazikiem wybraliśmy się parę razy na wyjazdy, rajdy, zloty. Takie rajdy weekendowo-wakacyjne to była naprawdę fajna przygoda – można się było trochę w błocie utaplać. W Uzbekistanie kupił na wyprzedaży, chyba z ONZ, wóz terenowy Nissan Patrol. Jak miał trochę wolnego czasu, jeździł tam nim na pustynię czy na ryby. Przyjechał nim do Polski. Całkiem sympatyczne to było auto, chociaż miało już trochę przebiegu. Z chłopakami jeżdżącymi w rajdach terenowych parę razy pojechaliśmy na jakieś górki trochę się pobawić. Później już mu chyba czasu nie starczało, a poza tym to dosyć duży i paliwożerny samochód, więc go sprzedał, ale jakaś sympatia pozostała.

 

Jedną z ostatnich jego pasji były biegi. Rzeczywiście się w to zaangażował, i to nie tylko takie sobie bieganie po lesie, ale na przykład wyjazd do jakiegoś miasta i poznawanie go biegiem. W ten sposób zwiedził parę metropolii, na przykład Berlin. Razem ze swoją dziewczyną mieli śmieszne, profesjonalne kombinezony, na deszcz i na wiatr.

 

Lubił zwiedzać, podróżować, poznawać różne smaki, zabytki, kultury. Był głodny świata. Próbował różnych rzeczy, wiedział, jak smakuje wąż czy jakieś owady, których ja w życiu bym do ust nie wziął, a on się tego nie bał i był tego ciekaw.

 

Lubił się pobawić w kucharza, to też go pasjonowało. Nie bał się nowych smaków. Lubił też nasze domowe specjały czy naszą kuchnię świąteczną. U nas w rodzinie są tradycje pielęgnowane od pokoleń, pradawne receptury przekazywane z dziada pradziada – to jest świętość. Brat lubił na przykład nasze domowe wypieki. Kiedy moja małżonka robiła nasz tradycyjny sernik, zawsze musiał go dostać. Na zdjęciu z ostatniej Wigilii 2009 widać, jak zajada ten jego ukochany sernik.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 17 listopada 2015 roku.