fot. ze zbiorów Marka Natusiewicza
Rozmowa z Markiem Natusiewiczem
Janina Natusiewicz-Mirer
Rodzina
Rodzina Natusiewiczów, czyli przodkowie po mieczu, pochodzą z południowej Litwy i północnej Białorusi. Wedle znawców tematu to są korzenie jadźwińskie. Z kolei mój dziadek, czyli ojciec cioci i mojego ojca, mówił, że wszyscy o nazwiskach kończących się na „wicz” uznawali się za Polaków.
Ciotka Janina jest przyrodnią siostrą ojca. Jego matka Wanda, z domu Kołłątaj, była pierwszą żoną dziadka. Druga, Zofia z Szymańskich, była matką ciotki. Jej korzeni nie znam – wiem tylko, że mieszkali w Brześciu i tam urodziła się ciotka.
Dziadek studiował na Uniwersytecie w Petersburgu. Miał stypendium od cara, dwanaście rubli w złocie – mam dokumenty. Skończył studia w 1912 roku, potem pracował i w 1918 roku był nadal w Petersburgu. Poszedł kiedyś na wiec Kiereńskiego i mówi: „Jeden taki, Lenin, chce was wysadzić z siodła. Co z nim zamierzacie zrobić?”. A Kiereński na to: „Nie po to walczyliśmy o demokrację, żeby przeciwników politycznych zamykać do więzienia”. Dziadek wziął żonę Wandę, siadł w pociąg i pojechał jak najdalej. Wylądował w Tyflisie (dziś Tbilisi). W 1920 czy 1922 roku Gruzini wydawali paszporty i dali dziadkowi do wyboru rosyjski, polski i gruziński. Dziadek wybrał polski i w Polsce się znalazł. W Tbilisi urodził się mój najstarszy stryj, też Jan, którego nie pamiętam, bo zmarł parę lat po moim urodzeniu. W rodzinie była tradycja nadawania pierworodnym imienia Jan i dlatego ciotka była Janina.
Wojna
W Polsce dziadek wrócił do Grodna. Był sędzią śledczym. Przychodzili do niego białoruscy chłopi, żeby ich bronił przed skandalicznymi zachowaniami Korpusu Ochrony Pogranicza, który się składał przede wszystkim z Wielkopolan, kompletnie nierozumiejących relacji międzyludzkich na tych terenach. Bili tych chłopów, bo mówili, że to „ruskie”. Jako sędzia śledczy dziadek zwalczał to bicie Białorusinów i dlatego się naraził. Był podejrzewany o tendencje lewicowe. Został pozbawiony stanowiska i karnie wysłany do Brześcia jako zwykły sędzia. Ale został adwokatem.
Był w Brześciu, kiedy wybuchła wojna. Bolszewicy wsadzili dziadka do więzienia jako inteligenta. Przyszli do NKWD chłopi białoruscy i powiedzieli: „Wypuście go, bo on nas bronił”, więc go wypuścili. Dziadek trochę pobył na wolności, ale potem z powrotem go zamknęli, tym razem w Białymstoku. Miał szczęście, bo wybuchła wojna z Niemcami, którzy przyszli i go wypuścili. Gdyby Sowieci go zamknęli w Grodnie, to by go przed ucieczką zabili. Stracił kontakt z rodziną – żoną i córką, czyli ciotką Janiną Natusiewicz, urodzoną 1 stycznia 1940 roku, które wywieźli do Kazachstanu, o czym on w ogóle nie wiedział.
Niemcy go wypuścili, ale wywiad niemiecki działał. W pewnym momencie dziadek dostał wezwanie do Mińska na gestapo. Jakiś człowiek w wieku trzydziestu kilku, może czterdziestu lat, odezwał się do dziadka po białorusku, więc go zapytał: „A skąd pan tak zna ten język?”. A tamten: „Wie pan, mnie Abwehra zwerbowała, żebym został gauleiterem Białorusi”. Dziadek zapytał, co on ma z tym wspólnego. Na co tamten: „Bo my chcemy, żeby pan był ministrem kultury w rządzie białoruskim”. Dziadek stanowczo odmówił i szybko się zgłosił na roboty do Niemiec. Jako ten, który wyjechał dobrowolnie, był traktowany jako sojusznik Rzeszy. Pracował w Tybindze jako księgowy w jakiejś firmie, miał chyba nawet gosposię, normalnie chodził po ulicy. Po wojnie znalazł się we francuskiej strefie okupacyjnej.
Dokąd wywieźli jego żonę i córkę, dokładnie nie wiem. Nigdy nie było to przedmiotem rodzinnych wspomnień. Wiem tylko, że po układzie polsko-sowieckim zostały ewakuowane do Teheranu. Przeżyły całą epopeję II Korpusu. O tym ciotka trochę opowiadała. Z Teheranu trafiły do Kenii, gdzie zostały wywiezione kobiety i dzieci. Obozy były ogrodzone, bo Murzyni – Masajowie – nie byli zbyt przyjaźni. Choroby tropikalne, jak malaria, były bardzo uciążliwe i groźne, zwłaszcza że były osłabione. Pilnowały się, żeby się nie zarazić amebą.
Były tam chyba do 1947 roku. Stamtąd przypłynęły statkiem do Genui i w zasadzie chciały zostać na Zachodzie. Miały jechać do Kanady, wszystko było przygotowane. Ale dziadek już wtedy wrócił z Niemiec, był w Jaworze i stamtąd szukał rodziny przez Czerwony Krzyż. W ten sposób się odnaleźli i wszyscy spotkali się w Jaworze.
Jawor
W czasie wakacji jeździłem na miesiąc do Jawora i na miesiąc pod Warszawę do rodziny matki. Z jednej strony – ludzie bez ojczyzny, bez korzeni, z drugiej – zasiedziałe Mazowsze. Dziadka znało całe miasto – adwokat to była poważna firma. Ojciec nie bywał w Jaworze, a ja tak.
Ciotka przyjeżdżała z Wrocławia z pracy czy ze studiów na sobotę i niedzielę, czyli w ciągu miesiąca widziałem ją cztery razy. Jej matka, tj. ciocia Zofia, opowiadała mi wtedy różne rzeczy. Po raz pierwszy wtedy się dowiedziałem o istnieniu bolszewików. Ciocia Zosia opowiadała, jak wkraczali – zbieranina, hałastra w dziurawych butach, z karabinami na sznurkach. Zdobywcy świata – po prostu żenujący widok. Ona tak opowiadała, a wiadomo, jaka była wówczas propaganda. Nie angażowałem się zbytnio w spory ideologiczne, tylko przyjmowałem do wiadomości, że tak było.
Matura
Jak Niunia doszła do wieku maturalnego, dziadek postanowił, żeby ją ulokować u urszulanek we Wrocławiu, bo uważał, że tam będzie wyższy poziom niż w Jaworze, matura będzie więcej warta i łatwiej będzie dostać się na studia. Ciotka chciała studiować archeologię. Przyjechała do urszulanek chyba do ostatniej albo przedostatniej klasy. W tamtym czasie były tam przede wszystkim córki bonzów partyjnych, którzy nie potrafili nad nimi zapanować. To było miejsce, gdzie te dziewczyny formowano – mundurek, internat. Wszystkim na maturze pomagała matka Stella – na tyle, na ile mogła. Jedna dziewczyna, kompletny nieuk, nie zdała matury pomimo tego, że matka jej pomagała, i urządziła awanturę. Kuratorium zrobiło kontrolę i ciotka, żeby bronić matki Stelli, przyznała się, że dawała ściągać.
Dlatego ciotka nie zdała za pierwszym razem, tylko dopiero za drugim. Ci towarzysze partyjni umożliwili ciotce zdawanie matury na specjalnych warunkach, bo wiedzieli, że to było po prostu oszustwo. Ale taki był wtedy świat.
Potem ciotka utrzymywała ciągle kontakt z tą matką Stellą. W stanie wojennym wykorzystywałem ją do kontaktów z ciotką. Ja do niej chodziłem, ciotka do niej chodziła, i w ten sposób utrzymywaliśmy konspiracyjny kontakt, nie spotykając się ze sobą.
Wrocław
We Wrocławiu mieszkaliśmy w tym budynku, gdzie ja mieszkam obecnie – tylko dwa piętra wyżej, ojciec miał tam mieszkanie i pracownię. Z nami mieszkała ciotka Flora, ze strony mamy, która mnie bardzo lubiła. Obie ciotki się spotykały – ciotka Niunia, od „Janina”, odwiedzała ciotkę Florę. Bywała dość często, bo lubiły się obie.
Ciotka przez moment pracowała w redakcji gazety „Wieczór Wrocławia”. Napisała chyba ze dwa czy trzy artykuły. Potem zaczęła pracować w PKZ – Pracowniach Konserwacji Zabytków. Gdzieś w latach 1965-1970 dostała zadanie zebrania materiałów źródłowych na temat Panoramy Racławickiej. Jeździła do Krakowa i do Lwowa, gdzie był profesor Gembarowicz. Ciotka z nim współpracowała. Stosunki między nimi były dość zażyłe, wysyłali sobie życzenia świąteczne. Woziła z rodziną Styki, Kossaków. Ta sprawa zajęła jej ze cztery-pięć lat.
Potem prowadziła studia historyczno-konserwatorskie – robiła dokumentację historyczną, ale także o tym, jakie materiały były używane, jakie techniki stosowane, żeby dać wytyczne dla konserwatorów. Wydała dwie książeczki. Jedna to „Panorama w anegdocie”.
Małżeństwo
W czasie studiów chodziła do duszpasterstwa akademickiego. W tamtym czasie jedynym duszpasterstwem było „duszpasterstwo Pod Czwórką”. Tam przychodziła cała czołówka intelektualna Wrocławia – młodzi i starzy. Ciotka miała rozbudowane kontakty. Tam też poznała przyszłego męża, Szymona. Był trenerem piłkarskim, pracował jako asystent na Akademii Wychowania Fizycznego. Przymierzali się do małżeństwa chyba z dziesięć lat. Poznali się na drugim czy trzecim roku, czyli w 1962-1963, a ślub był w 1972 albo w 1973.
W pewnym momencie znaleźli się oboje w Londynie. Wtedy trzeba było mieć zaproszenie, wiza była horrendalnie droga. Piłka angielska była wtedy ceniona, więc myślę, że Szymek załatwił wyjazd po linii uczelnianej. Uczyli się tam angielskiego, pracowali, zarabiali pieniądze. Byli tam akurat wtedy, kiedy był słynny mecz Polska – Anglia na Wembley. Wtedy zaczęły się kłopoty ciotki, bo wzięła urlop na miesiąc, a wróciła chyba po pół roku.
Myślę, że Szymek mógł mieć przed sobą dość poważną karierę trenerską, ale dokonań nie miał zbyt wiele. Po ślubie zaczął pracować w klubie piłkarskim w Jeleniej Górze. Potem trenował drużynę pod Krakowem i tam dostał mieszkanie służbowe. W końcu zajął się biznesem w rodzaju wyciągu zaczepowego w Karpaczu czy kurczaków z rożna w Krakowie. Ciotka miała mieszkanie we Wrocławiu, dom w Jaworze i mieszkanie w Krakowie. Po śmierci Szymka i drugiej żony dziadka jeździła od jednego mieszkania do drugiego. W tym czasie podróż z Krakowa do Jawora to była cała wyprawa. Zasadniczo mieszkała w Krakowie, mimo że spółdzielnia nie mogła jej sprzedać mieszkania, bo nie było odpowiednich przepisów.
Fundacja
W stanie wojennym spiskowali – bibuła, różne inne rzeczy. Wszystko się odbywało w mieszkaniu moich rodziców na górze, w którym ja już wtedy tylko bywałem. Szymek na przykład zorganizował obóz rysunkowy dla studentów na Podhalu. Trzeba było wymyślić jakiś pretekst dla tego wyjazdu, a ojciec prowadził koło rysowników na Politechnice.
Potem zaczęła się przyjaźń z Anną Walentynowicz. Razem robiły seminaria „W trosce o Dom Ojczysty”. We trójkę stworzyli grupę, która prowadziła działalność na rzecz Polski. Walentynowicz była związana z Gwiazdami. Wydawali gazetę „Poza układem”.
Kiedyś ciotka z mężem znaleźli się w Tyńcu. Szymek powiedział Niuni: „Jak umrę, chciałbym być pochowany pod tamtym drzewem”. I po pół roku był tam pochowany… Zmarł w Krakowie w 1987 czy 1988. Zima wtedy była sroga, a ja byłem chory, więc nie pojechałem na pogrzeb. Ciotka z Anią urządziły mi z tego powodu straszną awanturę.
Kiedy Szymek zmarł, ciotka razem z Anną Walentynowicz założyły Fundację Promocji Sztuki Sakralnej imienia Szymona i Anny. Fundacja wydawała książki z rysunkami mojego ojca, potem te książki były rozdawane jako prezenty, także dla papieża. Walentynowicz była na tyle rozpoznawalna, że wokół niej gromadzili się ludzie, a „biuro” prowadziła ciotka.
Działalność z Anną Walentynowicz
Dla mnie zawsze było smutne, że ludzie nie potrafili się ze sobą dogadać. Solidarność Walcząca poszła w jedną stronę, Walentynowicz z ciotką w drugą, Macierewicz w trzecią. Dopiero potem Macierewicz z moją ciotką zaczęli się bratać, kiedy Walentynowicz zorganizowała w Sejmie dwudziestopięciolecie Sierpnia. Macierewicz prowadził uroczystość i wtedy nastąpił między nimi bliższy kontakt. Właśnie wtedy Walentynowicz dostała zaproszenie do Stanów, a ponieważ czuła się niezbyt pewnie, wzięły Macierewicza jako człowieka, który ich tam zaprowadzi do kogo trzeba. Zaprowadził je do Brzezińskiego i innych. Wyjazd był bardzo efektywny, ale to on był w głównej roli.
Wtedy się zaczęło szaleństwo – drzwi się nie zamykały. Na górze, u rodziców, był punkt kontaktowy. Walentynowicz spała u nas. Ciotka zaczęła zbierać podpisy pod listem wzywającym do beatyfikacji księdza Popiełuszki, czym się naraziła prymasowi Glempowi. Potem miała kontakty z panią Półtawską, więc Walentynowicz pisała listy, a pani Półtawska jako przyjaciółka papieża służyła za kuriera do Watykanu. Ojciec robił jakieś książeczki, ozdabiał je rysunkami. Nawiązały kontakt z córkami Piłsudskimi. Przyjaźń była wielka. Ciotka od zawsze była entuzjastką Piłsudskiego, nie cierpiała endecji, a jak nawiązała kontakty osobiste, to był pełen zachwyt.
Na dwa tygodnie przed ich śmiercią doszło między mną a Walentynowicz i Niunią do awantury. Okazało się, że one żyją w innym świecie niż ja. Ostatnia nasza rozmowa z ciotką skończyła się tak, że ona powiedziała: „Koniec naszej znajomości!”, a ja: „Dobrze, koniec”. I dwa tygodnie później była katastrofa.
Osobowość
Była bardzo pewna swoich racji. Lubiła też tajemnice. „Nie rozumiesz pewnych rzeczy. Nie jestem ci w stanie wytłumaczyć” – mówiła. Była raczej osobą z dystansem, nie była towarzyska.
Kiedy przychodziła, najczęściej coś było dla mnie do zrobienia. Mama zawsze mówiła, że Niunia przyszła do mnie w interesach. Ja się z tego powodu nie obruszałem, bo wiedziałem, że to jest dobre i nie należy dyskutować, tylko zrobić.
Jej poglądy na pewno nie pochodziły od dziadka. On poglądów politycznych nie posiadał. Miał tylko jeden pogląd: Bolszewicy to swołocz i koniec! W tym się z córką zgadzali, ale w niczym ponadto.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 20 listopada 2015 roku.