Rozmowa z Krzysztofem Dębińskim

Wycieczka do Waszyngtonu w okresie studiów w Command and General Staff College (CGSC) w Fort Leavenworth, 14 kwietnia 1999 (fot. ze zbiorów Wandy Buk)

Rozmowa z Krzysztofem Dębińskim

gen. Tadeusz Buk

Pierwsze spotkanie

Myślę, że to był 1997 rok. Mąż mojej kuzynki, który jest pilotem, przyleciał z Krakowa zrzucać skoczków spadochronowych. Zaproponował nam, żebyśmy przyjechali do jednostki wojskowej w Gliniku i polecieli zobaczyć Spałę z góry. Za zgodą dowódcy wjechaliśmy na teren jednostki i tam czekaliśmy na przylot samolotu, który miał zabrać skoczków. Przyjechał człowiek w dresie, na rowerze, na ramie przywiózł syna, też chciał polecieć na taki lot. Nawet usiedliśmy w samolocie obok siebie. Nie wiedziałem, kim on jest, nie wiedziałem nawet, że jest wojskowym. To był Tadeusz. Trudno powiedzieć, żebyśmy się wtedy polubili, ale coś tam między nami zaiskrzyło. Zobaczyłem, że to taki normalny człowiek.

Kilka czy kilkanaście dni później była jakaś oficjalna impreza i zobaczyłem tego samego człowieka w mundurze, był chyba wtedy majorem – to był zupełnie inny obraz. Podszedł, przywitał się, porozmawialiśmy chwilę. Tych spotkań było coraz więcej w różnych sytuacjach, oficjalnych i nie, w związku z tym, że pomagałem w różny sposób brygadzie – przyjmowałem gości zza granicy, byłem zapraszany na imprezy. Na pożegnaniu generała Kempary porozmawialiśmy, przeszliśmy chyba na „ty”. Później wymieniliśmy uprzejmości i on powiedział, że bardzo mu się Spała podoba i jego marzeniem jest tu mieszkać.

Spacer po Nowym Jorku

Wyjechał na studia do Stanów, do Norfolk, to był rok 2001. Byłem wtedy w Nowym Jorku, zdzwoniliśmy się. Zaprosił mnie do Norfolk. Nawet już zarezerwowałem samochód z wypożyczalni, bo według moich obliczeń to było około 500-600 kilometrów. Ale kiedy mój kolega, u którego mieszkałem w tym czasie, wrócił z pracy, powiedział: „Tam jest nie 500 kilometrów, tylko 800 mil – będziesz jechał dwa dni”. Zadzwoniłem jeszcze raz do Tadeusza i mówię: „Najprościej będzie, jak wsiądziesz w samolot i przylecisz do Nowego Jorku”. On się bardzo ucieszył, mówił, że Stany zjeździł wzdłuż i wszerz, ale nigdy nie był w Nowym Jorku, co zawsze było jego marzeniem. Powiedział wtedy: „Słyszałem, że w Nowym Jorku jest bardzo niebezpiecznie”. Ja mówię: „Nie martw się, jest bezpiecznie”. Odebraliśmy go z lotniska La Guardia, poszliśmy na obiad. Wieczorem kolega, który nas przyjmował i mieszkał na stałe w Nowym Jorku, zaproponował, żebyśmy pojechali metrem na dolny Manhattan. O dwunastej w nocy szliśmy główną ulicą, potem prawie cztery godziny wracaliśmy do domu, wchodziliśmy do barów i restauracji, piliśmy piwo. Tadeusz był zachwycony i powiedział: „Tu jest bezpieczniej niż u mnie na Bukówce”, skąd pochodził. Był zachwycony Nowym Jorkiem i w ogóle Ameryką. Jeszcze przez kilka dni zwiedzaliśmy Nowy Jork, byliśmy na okręcie wojennym „Independence”, gdzie stał polski samolot.

Życie towarzyskie

Był bardzo bezpośredni, potrafił sobie zjednywać ludzi. Emitowało od niego ciepło, trudno go było nie lubić. Ale zawsze nie lubił cwaniactwa, sam był bardzo pracowity i solidny.

Ostatnio nasz wspólny sąsiad wspominał, jak zimą odśnieżał bramę, a Tadek jechał samochodem na lotnisko, zatrzymał się, wysiadł i mówi: „Pomógłbym ci odśnieżać, ale jadę do Iraku”. Po raz drugi tam jechał, był już w mundurze polowym. A sąsiad na to: „Uważaj, żeby cię tam nie zastrzelili”. On mówi: „Do generałów nie strzelają”.

Lubił się spotykać. Miał tak zwaną starościówkę, taką izbę pamięci z kominkiem i wszystkimi odznaczeniami, które dostawał w Ameryce czy gdziekolwiek. Tam paliliśmy w kominku, siadaliśmy przy jakiejś szklaneczce whisky, wspominaliśmy dobre czasy. Teraz tam jest izba pamięci, przybyło w niej zdjęć, dyplomów, odznaczeń, kapelusz, buty kowbojskie…

Mogliśmy godzinami słuchać Pink Floydów. Nawet jak wyjeżdżał do Iraku, organizowałem mu płyty. Mówił: „Może być każda dobra muzyka, pod warunkiem, że to będzie Pink Floyd”.

Wspólne wyprawy

W poniedziałek rano wyjeżdżał do Warszawy, w piątek po obiedzie wracał. Jeśli nigdzie akurat nie wyjeżdżał, za granicę albo w Polsce na delegację, zawsze dzwonił i mówił: „Przyjeżdżam w piątek, troszeczkę z rodziną pobędę, a później, wieczorem, jak będzie pogoda, nie będzie padać, biorę Mariusza – to jego syn – i idziemy na łąki”. Czasami nawet jeszcze do domu nie dojechał, stawał u mnie w drzwiach: „I co, Krzychu, za ile? Za godzinę, za półtorej?”. Mówię: „Dobrze, za godzinę”. Po pół godziny już się meldował: „Już nie mogłem wytrzymać”. Czasami mówiłem: „Tadeusz, ja bym się zdrzemnął po obiedzie”. A on: „Będziesz spał, jak będziesz na emeryturze” – to było jego ulubione powiedzenie – „a teraz idziemy do lasu czy na łąki, pobiegać, pochodzić, poobserwować zwierzęta”.

Bardzo lubił przyrodę. Tam, gdzie mieszkamy, jest rzeka Pilica, obok Puszcza Nadpilicka. Włóczyliśmy się po tych lasach godzinami. Mieliśmy lornetki, on supernowoczesną, działającą nawet w nocy, podglądaliśmy zwierzęta. Czasami całe godziny ja, Tadeusz i jego syn Mariusz spędzaliśmy na ambonie, żeby poobserwować ptaki, zwierzęta. Był myśliwym, ale to jego myślistwo polegało na tym, żeby obserwować, zrobić zdjęcie, obcować z przyrodą na co dzień. Wiele się od niego nauczyłem, podpowiadał mi wiele rzeczy, które przydają mi się do dzisiaj.

Wiedza

Mówił o sobie, zawsze z uśmiechem, że jest prostym chłopakiem z Kielecczyzny.
Był niesamowicie zdolnym człowiekiem. Cytował całą „Trylogię” z pamięci. „Misia” czy „Rejs” miał po prostu w głowie. Powiedziałem kiedyś jego żonie Regince, że to, co mnie mogło w życiu najlepszego spotkać, to możliwość obcowania z nim przez te dwanaście lat. To była dla mnie szkoła życia. Rozmowa z nim to była uczta intelektualna, od polityki, poprzez geografię, do historii. To była po prostu kopalnia wiedzy, chodząca encyklopedia.

Sam w ciągu dwóch czy trzech lat nauczył się języka angielskiego na tyle, żeby móc rozmawiać bez akcentu. Była u nas grupa Amerykanów, on był wtedy podpułkownikiem. Amerykanie od razu zapytali, gdzie się tak nauczył języka. Nie mogli uwierzyć, że sam się tak nauczył.

Wojsko

W wojsku czuł się spełniony. Żołnierska pasja szła w parze z najwyższymi kompetencjami. Oficer kompletny. Człowiek o niezwykle szerokich horyzontach myślowych. Bezwzględnie zwalczał mentalne zacofanie i lenistwo. Dążył do upowszechnienia w armii nowych technologii. Przeciwstawiał się wszechobecnej biurokracji papierowej. Nie rozstawał się z palmtopem.

Był niesamowicie odważnym człowiekiem. Miał odwagę cywilną. Jeżeli nie zgadzał się z  przełożonym, potrafił wypowiedzieć swoje wątpliwości. Jeżeli coś mu nie pasowało, mówił to wprost. Wiedział, jak to powiedzieć, i potrafił tę swoją rację obronić.

Misje wojskowe

Kiedy pierwszy raz jechał do Iraku jako dowódca, jego koledzy mówili złośliwie, że jedzie Buk wojny… Później w „Newsweeku” pisano, jak świetnie sobie poradził. Wcześniej polscy żołnierze byli ostrzeliwani, siedzieli w okopach, a on po pół roku zrobił z tym porządek. Dużo o tym opowiadał, ale nie mówił o szczegółach walk, tylko podawał różne ciekawostki. Opowiadał, w jakich niezręcznych był sytuacjach. Na przykład w Afganistanie został zaproszony do namiotu i dostał tam jedzenie w misce, które trzeba było jeść rękoma wspólnie z gospodarzem. Jedyną wymówką byłoby powiedzenie, że jego religia mu na to nie pozwala. Oczywiście tego nie powiedział, zjadł z nimi.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 8 stycznia 2014