fot. Wojciech Ziemniak
Rozmowa z Sebastianem Putrą
Krzysztof Putra
Józefów
Może to śmieszne, ale nigdy nie jestem w stanie powiedzieć od razu, ile rodzeństwa miał ojciec. Musiałbym po kolei wyliczyć: najstarszy Mieczysław, później Tadeusz, Andrzej, później tato, Stanisław i Wanda – czyli była ich szóstka. Nikt nie mieszka już w domu rodzinnym – wszyscy w Suwałkach.
Ojciec w każdej wolnej chwili jeździł do Józefowa. Kiedy już byliśmy na świecie, zawsze nas zabierał, żeby pokazywać, jak wygląda wieś, jak się tam pracuje. Im byliśmy starsi, tym więcej pomagaliśmy we wszystkich pracach, w których tylko mogliśmy. Jeździliśmy w zasadzie w każde wakacje, ferie, dłuższy weekend.
Było to ciepłe miejsce, gdzie zawsze po wejściu babcia, to znaczy mama mojego taty, pytała, czy czegoś nie chcę zjeść. Od razu człowiek czuł się jak u siebie. To nie było bogate gospodarstwo, trzeba było bardzo mocno pracować rękami – wiadomo, jak to na wsi w tamtych czasach. Ojciec miał wielkie dłonie – jak mu się rękę podawało, czuć było siłę, siłę pracy rąk. To samo mają do tej pory wszyscy jego bracia.
To była typowa rodzina, która wiele energii zużywała, żeby utrzymać gospodarstwo i rodzinę, normalna rodzina, nieźle skonsolidowana jak na tamte czasy. Wszyscy czekaliśmy, żeby całą rodziną się spotkać w dużym gronie. W Józefowie stworzyliśmy boisko do koszykówki przy chlewie. Był wtedy boom na koszykówkę, byłem w niej zakochany i bardzo chciałem grać. Było z kim pograć: miałem brata starszego o rok, dwóch braci ciotecznych – jednego w moim wieku, drugiego starszego o dwa lata, był jeszcze brat kolejnego wujka. Ojciec, który był prezesem hali „Włókniarza”, pożyczył kiedyś kosz, żeby go odwzorować. W Józefowie wujek go pospawał – rewelacja, wyglądał lepiej niż ten oryginalny. Mój ojciec i jego bracia potrafili wszystko zrobić. Całą rodziną wylewaliśmy beton – boisko było betonowe, później kupiłem farbę i w kilka osób pomalowaliśmy linie. Zrobiliśmy boisko z prawdziwego zdarzenia za niewielkie pieniądze. Ojciec i wujkowie zrobili to dla nas. My graliśmy, oni patrzyli, jak gramy. Robiliśmy obiad, wynosiliśmy wszystko na zewnątrz. Ciągnęło się wodę ze studni i piło się z wiadra podczas tego grania.
Rodzice
Rodzice poznali się w 1979 roku na dyskotece w klubie „Krąg” w Białymstoku – zawsze mnie to rozśmieszało. Ten klub zresztą nadal istnieje. Mama była z Cimoszek, oddalonych o jakieś dwadzieścia parę kilometrów od Józefowa. Poznali się w Białymstoku, 120 kilometrów od miejsca zamieszkania. Oboje przyjechali na imprezę. Mama o tym opowiadała – ojciec nigdy o takich rzeczach nie mówił, jako prawdziwy facet nie chwalił się takimi sercowymi sprawami. W tym „Kręgu” była bardzo duża sala, ze trzydzieści metrów szerokości. Mama stała z koleżanką czy dwiema po jednej stronie sali, a ojciec po drugiej. W pewnym momencie przeszedł przez całą długość sali – akurat było pusto – podszedł do niej i zapytał: czy mogę z panią porozmawiać? Coś między nimi zaiskrzyło i tak zostało.
Mieszkania
Rodzice najpierw wynajmowali poddasze w domku u znajomych. Było tam ciasno. Gdy tam mieszkali, w 1982 urodził się mój brat Rafał, starszy ode mnie o rok. Później wynajmowali mały domek, gdzie warunki były chyba nie lepsze, bo mama zawsze wspominała to jako tragedię: myszy, szczury. Dopiero później ojciec wywalczył przydział na mieszkanie. Później, kiedy ojciec pierwszy raz dostał się do Sejmu, był tam jedyny telefon w całym bloku. W związku z tym, że był posłem, musiał mieć jakiś kontakt nawet z Warszawą. Wszyscy przychodzili, żeby zadzwonić, zostawiali drobne pieniądze. Pamiętam, że co chwila ktoś przychodził dzwonić.
Pierwsze mieszkanie, na Zielonych Wzgórzach, było z przydziału, ale trzeba było też jakieś środki wygospodarować na wyposażenie. Rodzice dogadali się z dziadkami ze strony mojej mamy, że tamci udostępnią im kawałek pola. Rodzice sadzili tam buraki cukrowe na sprzedaż, żeby uzbierać pieniądze na mieszkanie. Jestem urodzony w październiku, a to jest sezon na zbieranie buraków. Zawsze się śmieję, że mojej mamie wody odeszły, gdy ojciec był na polu i zbierał buraki.
Mieszkanie na Zielonych Wzgórzach było trzypokojowe, mieszkałem razem ze starszym bratem. Później przeprowadziliśmy się do mieszkania ponad osiemdziesięciometrowego. Było tam pięć pokojów. Miałem swój pokój, podobnie starszy brat. Obie siostry mieszkały razem, najmłodszy wtedy brat, Karol, z mamą w małym pokoiku, a ojciec wtedy chyba spał w salonie. Za chwilę znowu było za mało miejsca, bo urodzili się Kamil, Krzysiek i Paweł. W końcu rodzice znaleźli działkę z domkiem, blisko bloku na Dziesięcinach. Chyba przez trzy lata rodzice zbierali środki, starali się o kredyt na rozbudowę. Gdzieś w 2005 roku wprowadziliśmy się do tego domu i tam był już komfort. Każdy miał swój pokój, rodzice mieli na dole swoje lokum. Ojciec miał nawet mały gabinet, gdzie mógł rozłożyć swoje dokumenty.
Obowiązki
Na początku było bardzo ciężko. Ojciec pracował na zmiany. W nocy nie pracował, ale często brał bardzo dużo nadgodzin i późno wracał do domu. Żeby utrzymać taką dużą rodzinę, będąc robotnikiem, musiał ostro harować. Mama zostawała w domu i nas pilnowała. Kiedy była nas trójka – Rafał, Kasia i ja – również mama pracowała, w przedszkolu.
Mama była bardziej od spraw szkolnych, czyli zebrań, pomocy w lekcjach, a tata – od spraw papierkowych, rachunków. Zdarzało się, że ojciec też chodził na wywiadówkę, jak miał czas. Mama czasem mówiła: „Idź, Krzysztof, na zebranie, bo ja już nie dam rady”. Trochę ją denerwowaliśmy. Jak na wywiadówkę szedł ojciec, osoba już trochę znana, nauczyciele zupełnie inaczej z nim rozmawiali i dowiadywał się zupełnie innych rzeczy niż mama. Nie całkiem było to dla nas lepsze …
W soboty cała rodzina sprzątała, ojciec razem z mamą. Pomagali sobie w miarę możliwości. To był typowo partnerski związek, każdy miał jakieś zadania i musiał je wykonywać. Potem to się zmieniło – jak się dostał do Sejmu, musiał więcej czasu poświęcać na wyjazdy. Te wyjazdy były najgorsze.
Ojciec był uśmiechnięty i raczej spokojny. Jak się coś zrobiło naprawdę złego, zdarzało się, że się dostało w tyłek, i akurat za to mu dziękuję. Kiedyś powiedziałem, że dziękuję mu za każdy krzyk, każdą złość, każde dobre słowo, bo dzięki temu mogłem się stać lepszym człowiekiem. Wydaje mi się, że taki właśnie powinien być ojciec, wobec którego ma się respekt, którego się momentami nawet trochę człowiek boi, ale do którego zawsze można przyjść z każdym problemem i dostać pomoc. Ojciec miał mało czasu, ale poświęcał go nam tak mocno, żebyśmy zawsze wiedzieli, że on jest.
Polityka
Kiedy byłem chłopcem, polityka kojarzyła mi się z tym, że ojca nie ma i jest nudno. W okresie jego działalności w „Solidarności” cały czas nie było go w domu – jak nie był w pracy, to na jakichś spotkaniach. Ojciec miał zasadę, że pracy nie zabiera się do domu, polityki też. Nawet jak przeglądał papiery, porządkował sterty swoich dokumentów – robił to późnym wieczorem, jak wszystkie dzieci spały, nawet o dwudziestej trzeciej, żeby nie mieszać spraw domowych z pracą. Doskonale potrafił to rozdzielić. Z perspektywy czasu go podziwiam, że mając tak dużą rodzinę, miał jeszcze czas na różne spotkania. Wtedy to była działalność typowo społeczna. Nic z tego nie miał, jak oni wszyscy. Po prostu walczyli, żeby uwolnić się z tej beznadziei, która była wtedy w Polsce. To im wystarczało.
Mama narzekała. Doskonale to rozumiem: rodziły się kolejne dzieci i mamie było ciężko. Kiedyś nawet postawiła ojcu ultimatum, że ma wybierać. I wtedy ojciec zrobił przerwę w polityce. Pracował wtedy w spółce „Lech”. Cały czas był w polityce samorządowej – w Sejmiku Województwa, w Radzie Miasta Białegostoku – ale miał przerwę od wielkiej polityki, ponieważ musiał być na miejscu. Dzieci zostały odchowane i znowu wrócił do polityki.
To był dużo spokojniejszy czas. Zaczęła się era telefonów komórkowych, kontakt był łatwiejszy, później kupił samochód. Ojciec najpierw mówił, że telefonu nie będzie używał. A później pewnego dnia rozmawiamy w salonie, on trzyma telefon przy uchu i pyta: „Sebastian, widziałeś mój telefon?”. Mówię do niego żartem: „Tato, idź do łazienki i popatrz w lustro”. A on: „Nie mogłeś mi od razu powiedzieć, że mam telefon przy uchu?”. Jak pan Hilary…
W kampanii wyborczej pomagaliśmy mu, jeździliśmy rozdawać ulotki, wieszać plakaty. Ojciec nauczył nas, że najpierw pukaliśmy do domu, rozmawialiśmy, a dopiero potem dawaliśmy ulotkę. Czasami było bardzo ciężko, ale nieraz wchodziliśmy do wieżowca, wjeżdżaliśmy na górę windą i zbiegaliśmy na dół, rzucając ulotki na wycieraczkę albo wtykając w futrynę, bo to było skuteczniejsze niż wrzucanie do skrzynki, szczególnie w dużych blokach. Utkwiło mi w pamięci, jak ojciec mówił, żebyśmy na wierzch kładli ulotki młodych kandydatów, żeby ich promować, a jego – na spód, żeby go w ogóle nie było widać. Zawsze tak mówił. Dla mnie to jest niespotykane w polityce, bo najwięksi kumple w partii idą na noże, żeby tylko dostać więcej głosów, jeżeli są w tym samym okręgu. On robił zupełnie inaczej. Miał świadomość tego, że jest silny, i chciał dzięki swojej osobie promować tych młodszych – i naprawdę mu się to udawało.
Potrafił świetnie łączyć różne środowiska, świetnie wkomponowywać tych młodych ludzi. Kiedy ojciec był szefem struktur Prawa i Sprawiedliwości w naszym województwie, nie otaczał się osobami, które tylko przytakują. Lubił takich, którzy powiedzą coś inaczej niż on, lubił ich słuchać, uczył się od nich.
Był taki okres, że ojca było bardzo dużo widać w telewizji. Prawo i Sprawiedliwość go wypychało do tych wszystkich programów. Z perspektywy czasu widzę, że aż do tej pory mało kto jest w stanie dorównać mu spokojem wypowiedzi, z delikatnym uśmieszkiem pod wąsem. Zawsze był przygotowany, nigdy się nie denerwował. Kiedyś, chyba w programie Tomasza Lisa, był Roman Giertych i mój ojciec. Giertych się zdenerwował, a ojciec mu powiedział: „Panie Romanie, ja mam więcej synów i córek niż pan ma elektoratu”.
Czasami przeszkadzało mi, że tata jest postacią publiczną. Jak się jest w wieku około osiemnastki, to wszystko denerwuje. Jak szliśmy na zakupy, trzeba było czasami przestać piętnaście minut, bo ktoś go zaczepił w sklepie i chciał pogadać, ktoś pokazał palcem, że to ten. To było irytujące.
Sport
Kiedyś grywał w drużynie Polonii Raczki, niedaleko jego rodzinnej miejscowości. W piłkę nożną grywał jeszcze w wojsku.
Zaraził mnie koszykówką. Kiedyś w blokowiskach robiło się kluby w piwnicach i tam przesiadywała cała młodzież. Pewnego dnia przyszedł do mnie i powiedział: „Sebastian, nie przeszedłbyś się ze mną na mecz do hali?”. Ja mówię: „Nie, tu siedzimy”, mimo że interesowałem się sportem. Zmusił mnie jakoś, wiedział, jak mnie podejść: sala była nieduża, maksimum półtora tysiąca ludzi na trybunach, hałas, emocje, wysoki poziom sportowy – to była ekstraklasa. Poszedłem i tak zostało: do tej pory cały czas grywam i bardzo mu za to dziękuję.
Zdarzało się, że chodziliśmy na salę gimnastyczną razem z nim i z bratem. Ze znajomymi i z kolegami z pracy wynajmowali salę i graliśmy w piłkę. Nigdy nie grali zawzięcie, żeby koniecznie wygrać, tylko każdy brał swojego syna czy kogoś bliskiego i te rodzinne spotkania zaszczepiały w nas chęć rywalizacji sportowej. Wychodził z nami na podwórko – pamiętam, jaka to była wielka radość. Dzieciaki grały w piłkę, a później wychodził on i jeszcze jakiś rodzic czy dwóch i grało się razem.
Religijność
Wychowanie w domu było jak najbardziej katolickie. Kiedy wszyscy razem wchodziliśmy do kościoła, od razu było nas widać – było nas dziesięć osób. Chyba dlatego też wybrał PiS, ponieważ ta partia jest najbardziej katolicka i konserwatywna. Ojciec był w Akcji Katolickiej, bardzo często bywał na różnych spotkaniach. Pomagał budować kościół w Józefowie, w większości zbudowali go razem z braćmi. Wszystkie ogrodzenia i bramy w tym kościele to robota mojego ojca.
Oczywiście, że się buntowałem. Chyba każdy ma taki okres. Czasami się oszukiwało i nie chodziło do kościoła. Ojciec był wtedy bardzo zły. Ale mieliśmy pewne zasady, na przykład często w niedzielę były mecze naszej drużyny koszykówki, więc najpierw szedłem do kościoła, bo inaczej bym nie poszedł na mecz. Były takie małe szantaże: „Jak nie pójdziesz do kościoła, to nie pójdziesz na mecz”. I szło się do tego kościoła, nawet jak się nie chciało, ale wracając z kościoła człowiek się czuł jakoś lepiej, że spełnił swój obowiązek, i później nawet mecz był fajniejszy.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 14 listopada 2015 roku