Z młodszą siostrą Teresą, Busko-Zdrój, lato 1946 (fot. ze zbiorów Teresy Zakrzeńskiej)
Rozmowa z Teresą Zakrzeńską
Janusz Zakrzeński
Przededworze
Brat urodził się w dworku rodziców w miejscowości Przededworze, kilometr od Chmielnika, między Kielcami a Buskiem – piętnaście kilometrów od Buska, dwadzieścia od Kielc.
Majątek był na tyle duży, że objęła go reforma rolna. Zmuszeni byliśmy opuścić dwór i wynieść się ponad sto kilometrów od miejsca zamieszkania. Straciliśmy właściwie wszystko. Po prostu kazano nam wyjechać, więc którejś zimowej nocy 1945 roku wyjechaliśmy i wszystko tam zostało. Dworu już nie ma, ślad po nim nie pozostał. Tuż po wojnie zorganizowano w nim urząd gminy, a po latach ktoś budynek podpalił.
Brat więcej pamiętał z czasów Przededworza. Bardzo często tam jeździł, dawał koncerty. Bardzo mile wspominał pobyt w tych miejscach. Nawiązał kontakt z burmistrzem Chmielnika. Urządził w tym miasteczku zjazd rodziny Zakrzeńskich.
Złotów
Wyjechaliśmy na zachód, do Złotowa – poniemieckiego miasteczka na Pomorzu. Tam ojca aresztowano za pomoc partyzantom. Kielecczyzna słynęła z tego, że bardzo dużo było tam partyzantów, wielu im pomagało, tak jak mój ojciec, przechowując ich we dworze. Macki UB dosięgły go w Złotowie. Oficjalnie nie mówiło się wtedy, że za pomoc partyzantom, tylko za obcość klasową. Przesiedział dziewięć miesięcy bez wyroku. Niczego mu nie udowodnili i w końcu wypuścili. Wywarło to jednak olbrzymie piętno na moim ojcu.
Przemieszkaliśmy w Złotowie pięć lat. Ojciec był tam komisarzem ziemskim w urzędzie powiatowym. Mieliśmy dom, który w całości należał do nas, był obrośnięty winem, przepiękny! Z tyłu był balkon z widokiem na jezioro. Tam przeżyłam dzieciństwo, stamtąd mam najmilsze wspomnienia. Do pewnego momentu było fantastycznie, ale dom upatrzył sobie pewien pracownik sądu. No i musieliśmy się ścieśnić, a ponieważ czasy były nieciekawe, postanowiliśmy stamtąd wyjechać do Wrocławia.
Wrocław
Zdobyliśmy mieszkanie w ten sposób, że rodzice zapłacili odstępne komuś, kto wyjeżdżał za granicę. To nie było formalne kupno, bo w tamtych czasach nie można było po prostu kupić mieszkania. Po czym pomieszkaliśmy tam trzy dni. Ojciec był w pracy, mama zaczęła śpiewać w operze i była rano na próbie, ja poszłam do szkoły, a brat został w domu, bo miał anginę. Mama wróciła z próby i widzi stos mebli przed bramą wejściową, a na nim siedzi mój brat z szalikiem zakręconym na szyi. Okazało się, że to mieszkanie upatrzył sobie jakiś milicjant i po prostu zostaliśmy wyrzuceni na bruk. Ojciec wziął brata do znajomych i tam nocowali, a ja z mamą – u jej kuzynki, Krystyny Jamroz, śpiewaczki operowej. Potem było szukanie, gdzie wywieźli nasze meble. Umieścili nas w okropnej dzielnicy, w mieszkaniu tak zapluskwionym, że pluskwy spadały nam z sufitu na głowy. Tam przemęczyliśmy się do lat sześćdziesiątych, a brat w 1956 wyjechał do Krakowa na studia w szkole teatralnej.
Teatr
Mój ojciec nie uznawał zawodu aktora – komediant to był ktoś zupełnie niepoważny. Dla moich rodziców wymarzonym zawodem był lekarz. Brat miał zresztą kolegów, którzy poszli na medycynę, jednego szczególnie bliskiego, Edka Rozengartena, chciał więc spełnić marzenia rodziców. Na medycynie wytrzymał półtora roku, jeździł między innymi w pogotowiu. Potem od ciotki Kaśki, która pracowała w Teatrze Słowackiego, dowiedział się, że we wrześniu są dodatkowe egzaminy do szkoły teatralnej, i pojechał do Krakowa. Był na jednym roku z Anną Polony, Markiem Walczewskim, Jerzym Bińczyckim.
Tata mówił: „Komediantem będzie, komediantem!”. Przez wiele lat w ogóle nie chciał o tym słyszeć, nie chciał jeździć na przedstawienia, ale kiedyś mama go namówiła i pojechaliśmy wszyscy na premierę. Był zachwycony i wtedy zaakceptował wybór syna.
Dom studencki był dosłownie naprzeciwko domu, w którym mieszkała ciotka Kaśka. Wpadał do niej na placki ziemniaczane czy zupkę. Myślę, że też tam balowali, ale ze mną – nigdy. Traktował mnie jak małą dziewczynkę, którą trzeba otaczać opieką, i broń Boże, żeby jakiś jego kolega zwrócił na mnie uwagę. Pilnował mnie, może dlatego, że znał swoich kolegów. Mógł się z nimi wygłupiać, ale od siostry – wara.
Miał śliczny głos, zresztą szkolony, bo uczył się również śpiewu. Krakowska szkoła teatralna mieściła się w jednym budynku ze szkołą muzyczną i tam się uczył. Wolał jednak skończyć szkołę teatralną, z tego względu, że śpiewając miał bardzo wielką tremę, która zatykała mu gardło i nie pozwalała śpiewać. Dopiero z latami jakoś się odblokował i śpiewał. Jako aktor nie miał takich kłopotów.
Już będąc na czwartym roku dostał dużą rolę, bodajże Essexa w „Elżbiecie, królowej Anglii”, z bardzo znaną, szanowaną aktorką Zofią Jaroszewską. To był dla niego wielki zaszczyt. Zresztą nigdy nie grał ogonów – zawsze znaczące role. W Krakowie grał bardzo dużo, podobnie zresztą w Warszawie za czasów Dejmka. Grał dużo znaczących ról – Cześnika w „Zemście”, Horodniczego w „Rewizorze”.
Mój brat podkreślał w wielu wywiadach, że teatr nauczył go wielkiej pokory. Uważał, że ani krzykiem, ani gestami czy pozą nie osiągnie się zamierzonego celu. Uwielbiał ciszę i pauzę. Uważam, że im był starszy, tym jako aktor lepszy. Może to źle zabrzmi – jestem w końcu jego siostrą – ale uważam, że był aktorem genialnym i na pewno niedocenianym. Tak to odbieram.
Kiedyś na przedstawieniu z jego udziałem był Jan Kreczmar – już nie pamiętam, jaka to była sztuka – i zaproponował mu angaż do Warszawy. Brat się wahał, bo miał już w Krakowie wyrobioną pozycję. Ale ciotka mu poradziła, żeby się nie wahał, bo takie propozycje dostaje się tylko raz. W tym samym czasie pan Jan Kreczmar napisał do brata list, także z zaproszeniem do przyjęcia etatu w Warszawie. Napisał, że „Pan Zakrzeński jest jedynym aktorem, który każdy tekst potrafi podać tak, że jest zrozumiały dla wszystkich”. No i pojechał do tej Warszawy.
Rodzina
Moja rodzina jest artystyczna. Siostra mojej mamy, piękna kobieta, była aktorką w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Mama śpiewała w operze i też się obracała w środowisku aktorskim. On na pewno był bardziej podobny do mamy. Uwielbiał ją, była dla niego wszystkim. Naszym obowiązkiem było chodzenie na absolutnie każdą premierę do teatru czy opery – inaczej być nie mogło.
Czuł respekt do ojca, szanował go za prawdomówność i słowność. Jako dziewczynka w latach pięćdziesiątych-sześćdziesiątych ja się nawet trochę wstydziłam Taty, który zwracał na siebie uwagę swoim zachowaniem, postawą, choćby sposobem witania się albo tym, że do biura nie wchodził w okryciu zewnętrznym, tylko się najpierw rozbierał. Wiem, że moje koleżanki czy koledzy się z tego śmiali. To były takie czasy, naprawdę zupełnie inne niż dziś: niektóre postawy śmieszyły. Myśmy to podpatrywali, nikt nam tego nie kładł specjalnie łopatą do głowy, ale to się widziało w domu na co dzień. Myślę, że brat miał to we krwi.
Kiedy brat był w Krakowie, odwiedzał nas tu we Wrocławiu bardzo często. U nas w rodzinie był taki podział, że mama i brat mieli zwyczaje zupełnie inne od moich i mojego ojca. My chodziliśmy spać z kurami, o godzinie ósmej, a oni, jak przychodzili z teatru czy z opery, musieli dojść do siebie po przedstawieniu, przeżyć to, co odtwarzali, musiało to wszystko z nich spłynąć i dopiero się kładli spać.
Od najmłodszych lat byliśmy nierozłączni, przez całe życie, do samego końca.. W czasie każdej przerwy semestralnej jeździłam do Krakowa. Traktował mnie jak dużo młodszą siostrę, nad którą musi mieć pieczę, sprawować opiekę. Brak mi słów na określenie, jakim był bratem – naprawdę, takiego brata chyba nikt nigdy nie miał. Był tak opiekuńczy, tak dobry, tak czuły do końca swoich dni. Zawsze byliśmy w ścisłym kontakcie, ale odkąd zmarł mój mąż, dziewięć miesięcy przed katastrofą, co rano dzwoniłam do brata, że się obudziłam, że żyję, a on co wieczór dzwonił do mnie.
Jego żona był góralką z Zakopanego. Pracowała w urzędzie architektonicznym. Poznali się na Plantach. Zaczepił ją, bo mu się spodobała. Kiedy szła, wypadły jej jakieś materiały kreślarskie, pomógł jej je pozbierać, no i tak się to zaczęło. Zaczęli się spotykać. Ślub wzięli bardzo szybko – chyba po roku. Wtedy już pracował w Teatrze Słowackiego.
Bratanek urodził się w 1967 roku – akurat w tym czasie, kiedy brat się przeprowadzał do Warszawy. Rodzinę najpierw musiał zostawić w Krakowie, bo etat miał wprawdzie zapewniony, ale bez mieszkania. Najpierw trochę się tułał po znajomych, potem wynajmował pokój w Brwinowie u znajomych jeszcze ze Złotowa. W końcu sprowadził rodzinę i najpierw wynajmowali mieszkanie, już nie pamiętam gdzie, potem dostali mieszkanie Za Żelazną Bramą, a w końcu wybudowali się Pod Skocznią, na Mokotowie.
Dom był dla niego azylem. Bardzo dużo pracował, jeździł na koncerty i jak przychodził do domu, był spragniony ciszy i spokoju. Mieli oczywiście znajomych, kolegów, którzy ich odwiedzali, ale dom to był przede wszystkim jego azyl.
Marszałek
W domu był kult Marszałka. Brat zapamiętał, jak po wojnie w domu u babci Szyszko-Bohusz w Busku siostry mojej mamy darły wszystkie papiery dziadka, które były podpisane nazwiskiem Piłsudskiego. Obawiali się represji czy choćby nieprzyjemności.
To była jego życiowa rola. Podkreślał, że on nie chciał grać Piłsudskiego – chciał być jak Piłsudski. I wydawało mu się, że był tym Piłsudskim.
Miał taką komiczną przygodę, że kiedy 15 sierpnia jako Piłsudski przechadzał się po Ogrodzie Saskim ze swoim adiutantem, którego grał Jan Kasprzyk, podeszła do niego mocno starsza pani i mówi: „Panie Marszałku, byłam na pana pogrzebie”. A mój brat mówi: „Pamiętam, pamiętam”…
Osobowość
Mój brat był bardzo głęboko wierzący. Jak był młodym chłopakiem, myśleliśmy, że zostanie księdzem. Miał bardzo głęboką wiarę i bardzo często się modlił. Nie opuścił ani jednej mszy niedzielnej. Nawet jak był aktorem i gdzieś wyjeżdżał, to jak nie poszedł do kościoła rano, to poszedł wieczorem. Lubił księży. Na plebaniach był też bardzo gościnnie przyjmowany.
Uwielbiał młodzież, był bardzo dobrze nastawiony do ludzi. Kiedy wracał do domu i wysiadał z samochodu na osiedlu, na którym mieszkał, zawsze natknął się na kogoś z sąsiadów i cała grupka zbierała się koło niego, a moja bratowa dostawała białej gorączki, bo czekała z kolacją czy z obiadem, a on musiał odprawić rozmowy z sąsiadami. Był niesamowitym gawędziarzem. Jak zaczął mówić, to nie było temu końca. Wzbudzał zainteresowanie samą swoją postawą i osobowością.
Bardzo często robił zakupy na placyku na Wałbrzyskiej. Jak tylko się pojawiał na jednym końcu tego placyku, już szum był niesamowity, bo wszyscy kramarze wychylali głowę: „Zakrzeński przyszedł!”. Ze wszystkimi porozmawiał, kupował nawet rzeczy niepotrzebne. Przychodził do domu z pięcioma czy sześcioma pęczkami pietruszki czy koperku, które rosły na grządce pod domem. Żona mówi: „Po coś je kupił, przecież mamy świeże w ogródku”. A on mówi: „Przecież takiej babinie też się parę groszy należy”.
Wolny czas
Miał naprawdę bardzo dużo zajęć, cały czas był w ruchu. Miał dwa psy, z którymi wychodził na spacer. Jeden, rasowy wilczur, przeżył u nich trzynaście lat, a drugi, przybłęda, chyba z piętnaście. Brat chciał mieć psa – dużego, w sam raz dla mężczyzny, stąd wziął się ten wilczur. Potem przyszedł robotnik, który bodajże schody robił i do którego się przypałętał ten pies, przyprowadził go do bratowej i mówi: „Pani Basiu, przyprowadziłem pani psa”. A Basia: „Ale przecież my już mamy psa. Nie wiem, co mąż na to powie”. Na to robotnik: „To poczekamy, aż pan Janusz przyjdzie, i zobaczymy”. Przyszedł brat i Baśka mówi: „Pan przyprowadził nam psa”. Pies siedział, brat do niego palec wyciągnął i mówi: „No i jak ty się będziesz zachowywał?”. A pies szczeknął. Brat mówi: „No to zostajesz”. Pies był urody raczej okropnej, ale przyzwyczaili się do tego psiaka i był u nich do śmierci.
Wakacje spędzali przede wszystkim w Augustowie. Jeździli tam przez wiele lat rokrocznie. Uwielbiali to miejsce – w środku lasu, u wójtowej, więc były i grzyby, i ryby. Uwielbiał ciszę. Wypływał łódką sam na środek jeziora i delektował się ciszą.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 20 listopada 2015