Podczas obchodów setnej rocznicy urodzin prymasa Stefana Wyszyńskiego, Warszawa, 6 czerwca 2001 (fot. ze zbiorów Związku Piłsudczyków)
O Januszu Zakrzeńskim – słowo proboszcza
Było w nim coś bardzo starego, czego nie zdołały złamać ani okoliczności wojny ani powojenne nijaczenie Polaków – osobiste, indywidualne utożsamianie się z Narodem. Całym sobą mówił Polonus sum. Był głęboko wierzącym i praktykującym katolikiem, ale doprawdy nie wiem, co w nim było bardziej kreatywne osobowościowo: wiara, czy to swobodne funkcjonowanie w dziedzictwie polskim, którego integralną częścią jest wiara katolicka.
Wyraźnie był rozpieszczony przez księży, którzy kochali go powszechnie i autentycznie za to jego tak naturalne i godne uosabianie tego, co katolickie i polskie. Nie wiem, czy w historii polskiej sceny istniał, istnieje inny aktor, który ze swym słowem i talentem był tak często zapraszany na parafie jak Zakrzeński. Stąd choć miałem do Niego pretensje, choćby dlatego że zaniedbuje własną parafię i pojawia się u Św. Katarzyny tylko w najważniejszych momentach, to złościć się nań nie potrafiłem, bo z właściwym sobie humorem i urokiem uprzedzająco wyjaśniał: proszę księdza, no czy ja mogę nie pojechać do Powsina, albo: nie mogę nie być u Hasa (tj. u Św. Michała) albo: …czy mogę nie być w Chmielniku, to jest moje miejsce na tym wielkim świecie, albo: przecież ksiądz nie chce, żebym zaniedbał Busko, albo: przecież muszę być w Zakopanem, czy ksiądz rozumie, co znaczy mieć żonę góralkę?, albo: nic ksiądz nie poradzi, że lgnę do Mogilna, a to za Bolesława Śmiałego itp., itp.
Wzruszył mnie przed laty, gdy wracając od mego stryjecznego brata Jana Maja, Jego dalszego sąsiada, spotkałem Pana Janusza na spacerze z psem i usłyszałem zza pleców jego charakterystyczny głos: …wiem, że ksiądz ma żal do mnie, że nie przychodzę, ale niech ksiądz wie, że dzień w dzień co najmniej zdrowaśkę a często cała dziesiątkę na różańcu ofiarowuję za parafię. Ale w tym tygodniu to przyjadę na ziemniaki z kwaśnym mlekiem. I rzeczywiście, co najmniej z dwumiesięcznym opóźnieniem, ale przyjechał, a mleko kwaśne autentycznie tego dnia było.
Przez ponad trzydzieści lat naszej, sądzę, że wolno mi powiedzieć, bliskiej i serdecznej znajomości, zwrócił się do mnie tylko raz z prośbą i to nie w swojej sprawie, bo poprosił o pomoc dla środowiska dążącego do upamiętnienia „KL-Warschau”. Nie jako prośbę traktuję inne słowa do mnie przezeń wypowiedziane: jak mnie zabraknie, to niech ksiądz nie zapomni o Marcinie, czyli o synu.
Osobistą formą jego modlitewnego wypowiadania się przed Bogiem był różaniec. Nie zapomnę jego widoku ze spaceru z psem na „Łąkach Służewskich”. Spotkałem go stojącego pośród jesiennych badyli mazowieckiej łąki w środku Warszawy z różańcem w ręku i wodzącego wzrokiem za rozbrykanym psem niby reymontowskiego Borynę. Nie był to codzienny widok, widok mężczyzny, znaczącego uczestnika życia publicznego, powszechnie cenionego aktora, człowieka o żywym intelekcie, oddanego tak modlitwie. Niecodzienny był też nasz dyskurs tego jesiennego popołudnia i jakże ważne było też to Jego wyznanie, jakie wówczas usłyszałem: proszę księdza proboszcza, na Jasnej Górze od młodych lat czuję się jak w domu, ale sercem lgnę do Ostrej Bramy. Nie dlatego, że aktorsko utożsamiam się z Piłsudskim, ale czuję, że Pan Bóg, tam w Wilnie, w tym Obrazie położył moc, którą jeszcze na Polskę wyleje.
Byłem wielokrotnie świadkiem ludzkiej sympatii do Niego, oczywiste, że podłechtywało to jego „ego”, ale odbierał ją w sposób naturalny i jakby z lekkim dystansem, jakby dając do zrozumienia, że nie do końca wie, czy to jest sympatia do niego, czy do tego świata wartości, który sobą reprezentuje. Wiedział dobrze, że idzie w poprzek sztucznie kreowanej u nas modzie na kosmopolityzm. Nota bene kupowanej zadziwiająco łatwo przez różne „elity” „nowo oświecone grupy” czy różne „półświatki”, ale jakby tym właśnie faktem utwierdzany trzymał mocno w ręku polski sztandar. W rozmowach o nim wśród parafian ten aspekt jego obecności pośród nas był często podkreślany i ludzie go za to cenili, nawet tacy, co przeszli różne meandry zaangażowania w rzeczywistość komunistyczną, a to było ważne, bo przecież pośród takiego środowiska zamieszkał.
Jego język, nawet w życiu codziennym, nosił znamię szlachetności. Żył wypowiadanym słowem, a na scenie najczęściej było to słowo niosące wartości wysokiej kultury polskiej. Kiedy rozmawiałem z Nim podczas jednej z kolęd o jego zajęciach z klerykami warszawskimi, zapytałem, czy daje mu ta praca satysfakcję. No i się zaczęło, mówił nieprzerwanie, chyba z pół godziny, a powtarzanym kilkakrotnie motywem wiodącym odpowiedzi było, że jedynym antidotum na …ten językowy chłam telewizyjny w naszych obecnych warunkach są chociaż poprawne językowo kazania księży.
U Państwa Zakrzeńskich, jak to bardzo często bywa w „starych małżeństwach”, raz po raz pojawiała się potrzeba ustalania różnicy zdań, odrębności opinii, rzadko kontrowersje pochodzące z im tylko wiadomych źródeł. W mojej obecności najczęstszym tematem ich droczeń małżeńskich był stosunek do „Radia Maryja” i Telewizji „Trwam”. Pani Barbara jest gorącą zwolenniczką obu tych środków masowego przekazu, Pan Janusz komentował: ja już w tej kwestii skapitulowałem, to już u niej nieuleczalne, a później: …ale w jednym to się z nią zgadzam, gdyby nie ojciec Rydzyk, to mielibyśmy teraz w Polsce medialny obraz nowej jedności partyjnej, ale mam kłopot, bo nie wiem jak się ta partia nazywa.
W swej karierze zawodowej raz jeden zagrał w filmie bezpośrednio związanym z parafią służewską. Film pod reżyserią Romana Wionczka, zatytułowany „Tajemnice Enigmy„, poświęcony jest historii rozszyfrowania przez polskich i francuskich matematyków – kryptologów tajemnic szyfru niemieckiej „Enigmy”. Siedzibę Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, gdzie te prace były realizowane, położoną na terenie parafii służewskiej, poświęcił proboszcz parafii św. Katarzyny ks. kanonik Adam Wyrębowski, mój poprzednik, który otoczył życzliwą opieką tak obiekt, jak i pracujących w nim ludzi, włącznie z całym wątkiem konspiracyjnym tej sprawy. Janusz Zakrzeński wcielił się w postać pułkownika Karola Gwido Langera, szefa polskiego radiowywiadu, związanego też z parafią służewską a kierującego, dowodzącego całością tego wielkiego dzieła, wręcz o historycznym znaczeniu. Nie znam losu inicjatywy nakręcenia filmu o Lotnikach Brygady Pościgowej, a więc w znacznej części o naszych parafianach, w którym rolę Marszałka Józefa Piłsudskiego zamierzono powierzyć Januszowi Zakrzeńskiemu.
W moim osobistym mniemaniu upamiętniamy dziś w naszym, w Jego kościele parafialnym, człowieka, który miał odwagę i umiał być sobą, który wbrew wszystkim przeciwnościom potrafił wypracować osobowość głęboko zakorzenioną w polskim kształcie katolicyzmu. Wiem na pewno, że traktował to jako swe najważniejsze osiągnięcie życiowe. Wiem na pewno, że był z tego dumny, choć nigdy w życiu na te dwa tematy nie rozmawialiśmy ze sobą. Dla mnie radością było to, że był moim parafianinem, że w latach kiedy Rodzina Zakrzeńskich mieszkała w Busku, między naszymi rodzinami były bliskie i życzliwe relacje.
ks. prałat Józef Roman Maj
Tekst z broszury „Odsłonięcie i poświęcenie tablicy – epitafium śp. Janusza Zakrzeńskiego”; Warszawa 2012, s. 1-4.