Joanna i Janusz Krupscy, lato 2008 (fot. ze zbiorów Joanny Krupskiej)
Rozmowa z Joanną Puzyną-Krupską
Janusz Krupski
KUL
Kiedy zaczynałam studia na KUL-u, Janusz był w środowisku studenckim znaną postacią. Pamiętam go stojącego w bramie Uniwersytetu, w białym płaszczu i wielkim, śmiesznym, czarnym berecie. Było powszechnie wiadomo, że to jest redaktor naczelny „Spotkań”. Można się było domyślać, że czekał tam na kogoś, z kim miał się spotkać. Jeszcze wtedy bliżej go nie znałam.
To była intrygująca, trochę tajemnicza postać. Wiedziałam o nim tyle, że organizuje jakieś środowisko, wydaje jakieś pismo, zajmuje się działalnością nielegalną i niebezpieczną. Znajomość z nim mogła zaszkodzić w karierze, groziła kłopotami w życiu, co zresztą potwierdziło drobne zdarzenie. Po pierwszym roku studiów wyjeżdżałam za granicę na staż do wspólnoty l`Arche. Wezwano mnie i przeprowadzający rozmowę urzędnik pogroził mi: „Ja pani ten paszport dam, ale niech pani uważa, z kim się pani kontaktuje, żeby pani niepotrzebnie nie miała kłopotu, bo później pani paszportu nie dostanie”. Już wtedy gdzieś spotkałam Janusza i pomyślałam sobie: on pewnie mówi o nim.
W dzieciństwie bardzo dużo czytał. Wychowywał się w środowisku ubogim i książki stanowiły dla niego cały świat. Naprzeciwko jego mieszkania mieściła się biblioteka, która stanowiła zaplecze dla jego zainteresowań – przede wszystkim historycznych, ale także społecznych i filozoficznych. Był samoukiem – erudytą. Ukończywszy technikum, z łatwością dostał się na studia historyczne i choć bardzo wcześnie rozpoczął działalność społeczną, nie zaniedbywał swojego rozwoju intelektualnego. Od 1973 roku pełnił funkcję prezesa Koła Naukowego Historyków Studentów KUL. Szczególnie interesował się historią najnowszą i historią Kościoła. Pracę magisterską, a potem doktorską (której nie dokończył) pisał pod kierunkiem prof. Jerzego Kłoczowskiego.
Stan wojenny
Nasza znajomość zacieśniła się na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego. Pomyśleliśmy o sobie nawzajem „poważnie”. Nic jeszcze sobie wtedy nie powiedzieliśmy, ale już czuliśmy, że chcielibyśmy być razem. Stan wojenny stał się próbą dla naszego związku. Myśleliśmy o ślubie, ale czy można w takich warunkach zakładać rodzinę?
Trudny dla naszej relacji był klimat napięcia, lęku przed nieznaną przyszłością, która wydawała się groźna. Przez kilka miesięcy Janusz ukrywał się. Baliśmy się namierzenia, złapania, aresztowania. Spotykanie się nie było łatwe: trzeba było przed umówionym wcześniej spotkaniem krążyć po mieście, żeby zgubić „ogony”. Nie było wtedy wiadomo, jak to się skończy. I tak, jak się później okazało, Janusz był cały czas na muszce, Służba Bezpieczeństwa wiedziała, co on robi i gdzie jest.
Złapano go jesienią 1982. Został internowany. Nie było go dwa miesiące. W grudniu ogłoszono amnestię. Wracałam wtedy z Warszawy do Lublina, o amnestii nie wiedziałam, natomiast nagle zaczęłam mieć tak silne przekonanie, że Janusz jest na dworcu, że wstałam z miejsca i podeszłam do okna, żeby widzieć, jak pociąg wjeżdża na peron, i stwierdzić, gdzie on stoi. Zobaczyłam go przy schodach, jak zeszłam z peronu. Czekał na mnie.
Kiedy wychodził na wolność, strażnik więzienny powiedział mu: „Niech pan uważa na siebie”. Janusz bardzo się opierał temu, żeby „Spotkania” poddać cenzurze. Był nacisk ze strony części środowiska, toczono rozmowy, żeby były one czasopismem kontrolowanym. Janusz zdecydowanie nie chciał się na to zgodzić. Został porwany miesiąc po zwolnieniu, w biały dzień, o czwartej godzinie, w samym centrum Warszawy, przy Pałacu Kultury i Nauki. Nieznani sprawcy – jak się potem okazało funkcjonariusze grupy D departamentu IV MSW – wywieźli go do Puszczy Kampinoskiej i oblali substancją żrącą zmieszaną z trucizną. Przeżył. Pół roku po tym wydarzeniu wzięliśmy w Laskach ślub.
Praca
Bardzo lubił wydawać prasę, książki, to był jego żywioł. Najpierw uczestniczył w wydawaniu legalnego czasopisma „Spotkania”. Później założył swoje wydawnictwo „Krupski i s-ka”. Wydawał znakomite, ambitne tytuły, perfekcyjnie od strony edytorskiej. Nie był jednakże typem biznesmena. Ważniejszy był poziom, jakość niż efekty finansowe. Wydawnictwo pozwalało się utrzymać, ale dochody nie były stabilne. W 2000 roku zdecydował się przyjąć stanowisko wiceprezesa IPN.
W całym okresie do roku 1989 miał poczucie, że to nie jest jego państwo – później uznał je za swoje, chociaż miał poważne zastrzeżenia do okrągłego stołu. W jego pojęciu sprawa lustracji i stworzenia Instytutu Pamięci Narodowej była kluczowa dla Polski. W 2006 roku jednym głosem przegrał konkurs na szefa Instytutu. Wygrał natomiast konkurs na szefa Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. To było bardzo dobre miejsce dla niego, dobrze się tam odnalazł. Lubił kontakt z ludźmi, świadkami, uczestnikami walk, z żywą historią.
Odwiedzał wiele różnych środowisk kombatanckich w Polsce i za granicą. Szczególnie radosny przyjeżdżał ze Wschodu, szczególnie z Grodna. Bywał w Rosji. Chciał przekazać żyjącym tam polskim weteranom, ich rodzinom, że państwo polskie o nich pamięta. Jeździł też do Francji, Włoch, Belgii, do Stanów Zjednoczonych, spotykał się z kombatantami, ale także z tamtejszymi władzami, przypominał, że Polacy walczyli na różnych frontach.
Rodzina
Bardzo kochał wszystkie swoje dzieci, bardzo przeżywał ich sprawy, troszczył się i martwił, gdy były trudności, cieszył się sukcesami i ich radościami. Razem towarzyszyliśmy dzieciom, dyskutowaliśmy i razem rozwiązywaliśmy problemy. Był dla mnie zawsze oparciem, nigdy nie tracił nadziei, w trudnych sytuacjach zachowywał spokój i szukał rozwiązania. Był obecny przy pięciu z siedmiu porodów, cieszył się każdym z dzieci, miał w sobie mnóstwo czułości dla niemowlaków i małych dzieci. Dzielił się ze mną trudami nocnego wstawania, przewijania, usypiania, wieczornego czytania bajek i opowieści. Ze starszymi nie za bardzo umiał się bawić, grać w piłkę, biegać, ale za to oglądali razem filmy, czytali książki, rozmawiali. Z pracy przynosił dużo jednostronnie zadrukowanych niepotrzebnych papierów, dzięki czemu w domu dzieci stale rysowały. Im były starsze, tym bardziej się z nimi zaprzyjaźniał. Zachowywał pewien dystans, był dla nich, i wciąż jest, ważnym, szanowanym autorytetem. To prawda, że był mało w domu. Wszyscy wiedzieliśmy, że bardzo poważnie traktuje swoją pracę – a także, że musi zarobić na naszą dużą rodzinę. Ale dawał nam poczucie, że chciałby więcej z nami być, że o nas myśli, że jesteśmy dla niego najważniejsi. Z delegacji, wyjazdów dzwonił, pytał, co się dzieje w domu. Z uroczystości zawsze przywoził po kilka cukierków dla najmłodszych.
Kraj
Bardzo ważna była dla niego Polska. Rozumiał i przeżywał ją jako dobro wspólne, tworzone przez wieki. Czuł się uczestnikiem tego procesu. Bardzo serio traktował swoje wybory życiowe, podejmował za nie odpowiedzialność, zawsze z namysłem i rozwagą, starając się być sobą, być w zgodzie z samym sobą – to było w nim niezwykłe i bardzo piękne. Czuł się kontynuatorem pokolenia Armii Krajowej. Swoją pracę w wydawnictwie poza cenzurą, w „Spotkaniach”, rozumiał jako kontynuację misji pokolenia AK. Jego powołaniem stała się działalność społeczna, tworzenie środowiska sprzeciwiającego się komunizmowi, praca wydawnicza, a później służba niepodległemu, demokratycznemu państwu polskiemu. Jako szef Urzędu ds. Kombatantów rozumiał ją jako służbę tym ludziom, którzy byli doświadczeni przez historię i w niej brali udział.
Polskę, w której żył w ostatnim okresie, przeżywał boleśnie. Myślę, że miał większe oczekiwania, większe nadzieje. Miałam wrażenie, że pod koniec życia w podziałach, braku wzajemnego szacunku, w niedostatkach solidarności widział zagrożenie dla Polski.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 30 października 2014 roku