Z żoną Alicją, Krynica, 2004 (fot. ze zbiorów Alicji Zając)
Rozmowa z Alicją Zając
Stanisław Zając
Dzieciństwo
Stanisław był synem rolnika. Jego rodzice prowadzili kilkuhektarowe gospodarstwo, widział ich ciężką pracę na roli. Pochodził z dużej rodziny: moja teściowa i teść mieli po kilkoro rodzeństwa. Stanisław miał też dwóch stryjów, księży, którzy zmarli w młodym wieku. Był najmłodszy z trojga rodzeństwa – miał starszą o trzy lata siostrę, która jest lekarzem, i starszego brata, który zginął tragicznie.
Mojego męża ukształtowały pochodzenie i szacunek do ciężkiej pracy, do rodziców, do rodziny. Stąd czerpał poczucie bezpieczeństwa – wiedział, że do rodziców zawsze może wrócić. Kochał niezmiernie ziemię, co także odziedziczył po rodzicach. Na przykład, gdy podczas przebudowy domu trzeba było wyciąć drzewo, tak wszystko obmyślił, żeby tego uniknąć. Potem, gdy dom już był wybudowany, nasza sytuacja była raz lepsza, raz gorsza. Mieliśmy las, z którego można było wyciąć drzewo na sprzedaż, jak robili inni. On tego nie chciał: „Niech sobie rośnie”.
Od dzieciństwa pociągała go turystyka. W Święcanach, gdzie mieszkał, był w tamtych czasach chyba tylko jeden sklep, spożywczy. Po gazetę „Poznaj Świat” chodził do kiosku w Siepietnicy albo w Bieczu. Pamiętam z jego opowieści, że chodził do szkoły ze dwa kilometry, a do szkoły średniej do Biecza – pięć kilometrów; czasem w zimie jeździł na nartach, bo nie było komunikacji.
Był bardzo spokojny i myślę, że uczył się dobrze. Brat, który zginął w wypadku na traktorze, jako najstarszy z rodzeństwa był przeznaczony na gospodarkę, natomiast Staszek i siostra mieli zdobyć zawód. Kiedy oni studiowali, w latach sześćdziesiątych, byli jednymi z nielicznych osób z ich wsi – niemałej – które poszły na studia. Siostra studiowała na Śląsku, Staszek – w Krakowie. Na studia dojeżdżał pociągiem z Siepietnicy, do której musiał dojść z domu z tekturową walizką i tym, co mama spakowała do jedzenia. Takie to były czasy…
Początek znajomości
Ja studiowałam we Wrocławiu, mąż – w Krakowie. Mieszkałam w Jaśle, Staszek – w Święcanach koło Jasła. Nie znaliśmy się, chociaż przez Święcany przejeżdżałam, kiedy odwiedzałam moich dziadków pochodzących z sąsiedniej wioski Czermnej.
Kiedy w 1976 roku moi rodzice wybudowali domek w Jaśle, zdecydowali, że kupią dla mnie małe, trzypokojowe mieszkanie, w którym dotychczas mieszkaliśmy. Były wtedy ulgi dla kupujących, a mieszkanie miało być dla mnie formą posagu i nagrodą za ukończenie studiów, planowane na 1977 rok. Jednak dojazdy z Wrocławia do Jasła, ze względu na odległość i koszty, były uciążliwe, więc nie jeździłam często – przeważnie na wakacje, czasami na ferie, przerwę międzysemestralną, rzadziej na święta.
Rodzice zaproponowali, że wynajmą to mieszkanie, bo – jak przekonywał ich sąsiad – szkoda, żeby stało puste, skoro można z niego mieć dodatkowe środki na remont albo opłaty. Kiedy więc jeszcze przez rok mieszkałam we Wrocławiu, moje mieszkanie w Jaśle wynajmował jakiś młody sędzia, ale nawet nie wiedziałam, jak się nazywa. Mój mąż pracował od 1971 roku i najpierw miał mieszkanie służbowe w sądzie, a potem zamieszkał w moim, które później stało się nasze.
Nie pamiętam dokładnie daty, ale poznaliśmy się, kiedy przyszedł do moich rodziców uregulować należność za wynajem. Kiedy wróciłam do Jasła i od sierpnia 1977 roku pracowałam, pewnego dnia Stanisław przyjechał do moich rodziców i zaprosił mnie na ognisko prawnicze. Tak się zaczęła moja znajomość ze środowiskiem prawników, chociaż z wykształcenia jestem biologiem. Później, gdy nasze dzieci dorastały i mówiłam, że będą studiować prawo, pytano mnie: „To pani też jest prawnikiem?”, odpowiadałam: „Ja jestem biologiem”, co budziło zdziwienie.
Ślub
Nasz ślub cywilny odbył się we czwartek, 26 października 1978 roku, a kościelny w sobotę, 28 października. Może wydawać się dziwne, że nie było to jednego dnia – rano cywilny, po południu kościelny, jak to się z reguły działo. Mieliśmy tylu przyjaciół i tak dużą rodzinę, że w Jaśle nie było tak dużej sali, żebyśmy mogli wszystkich zaprosić. Dlatego we czwartek było przyjęcie dla kolegów, koleżanek i części rodziny, a w sobotę – dla rodziny i najbliższych przyjaciół. I tak od ślubu cały czas byliśmy otoczeni przyjaciółmi, osobami życzliwymi, co dla mnie było szczególnie cenne po 10 kwietnia 2010 roku.
Już nie pamiętam dokładnie, ile osób było na tych weselach; na jednym może około stu. Dla moich teściów rolników nie było większego problemu, żeby zabić świnię po to, by dobrze tych wszystkich gości podjąć. O tym, że się dobrze bawili, może świadczyć powtarzana do dziś anegdota, jak niektórzy panowie tatara coca-colą rozrabiali, bo się im z maggi pomyliła. Różne są opowieści, ale ja po trzydziestu paru latach pamiętam tylko fragmenty. Na pewno była piękna pogoda – miałam suknię z rękawami do łokcia, mimo że ślub był w październiku, czyli w naszym klimacie w zimnym okresie. Wiele osób do dzisiaj wspomina spotkania na naszym ślubie.
Dzieci
Stanisław bardzo się cieszył wnukami, chociaż dla swoich dzieci nie miał czasu, bo jak dzieci dorastały, były w szkole podstawowej, on pracował. Wyjeżdżał rano autobusem do Krosna, wracał późno wieczorem. Chyba nigdy nie był na wywiadówce. Raz był na uroczystościach, zdaje się, pasowania na ucznia w szkole u córki, może był na studniówce. Po prostu czas mu nie pozwalał – zwykle odbywało się to wtedy, kiedy on nie mógł. Wszystko wiedział, ale nie uczestniczył.
Mąż ogromnie lubił dzieci, chociaż na początku nie bardzo sobie z nimi radził. Na przykład nigdy nie przewinął swojego dziecka, nie umiał tego zrobić. Jak nasze dzieci były małe, to miał zdaje się problem, żeby je posadzić na kolana. Taki był w tym nieporadny, ale dla swoich dzieci zrobiłby wszystko.
Praca
Mój mąż odszedł z sądu, ponieważ wszystkich sędziów i prokuratorów namawiano do członkostwa w PZPR. Stanisław miał już wówczas ugruntowane poglądy, więc nie chciał awansować tylko dlatego, że zapisuje się do partii. Rozpoczął aplikację adwokacką, którą zakończył egzaminem adwokackim w 1980 roku. Wtedy na świecie był już nasz syn, a w listopadzie 1980 roku urodziła się córka i z takimi małymi dziećmi, właściwie sami, od początku budowaliśmy tę rodzinę.
Wyremontowaliśmy mieszkanie, w którym mąż mieszkał. Później udało nam się wybudować dom, w którym mieszkaliśmy w ostatnim okresie. Wykształciliśmy nasze dzieci. Wszystko przebiegało dosyć pomyślnie.
Charakterystyczne dla mojego męża było to, że zawsze otaczali go ludzie. Mimo że pracował w zespole adwokackim, bo taka była wtedy forma pracy adwokatów – najpierw siedem lat w Krośnie, później w Jaśle – klientów zawsze przyjmował w domu, w tym małym mieszkanku, pięćdziesiąt trzy metry kwadratowe, z małymi dziećmi…
Ludzie, którzy się zwracali do mojego męża, nie przejmowali się, że on na przykład jest na spacerze, w sklepie czy w kościele, i potrafili ze swoimi sprawami wkraczać w najmniej oczekiwanych momentach, czasami nawet na procesji Bożego Ciała. Wtedy ja musiałam interweniować. Z tego najbardziej byłam znana, bo niektórzy mówili, że stwarzam barierę ochronną dla swojego męża, ponieważ on nie umiał odmawiać.
Polityka
Staszek cały czas coś robił – całe jego życie było bardzo pracowite. Gdy już nie wykonywał zawodu adwokata od rana do wieczora, to w 1991 roku wstąpił na drogę działalności publicznej. Namówił go do tego jeden z księży opozycyjnych, Stanisław Kołtak, już nieżyjący.
Pytałam: „Dlaczego Staszek?”. Ksiądz odpowiadał: „Słuchaj, my musimy porozmawiać, ty idź, zajmij się dziećmi. Staszek musi, bo środowisko go widzi jako lidera i człowieka, który powinien je reprezentować w wyborach 1991 roku”. Mąż miał wielkie zaufanie do tego księdza. W Jaśle była bardzo rozwinięta działalność „Solidarności” i cała grupa działaczy skupiała się właśnie w naszej parafii św. Stanisława. Odbywały się tam różne spotkania, przyjeżdżał arcybiskup Tokarczuk, osoby z opozycji. Organizowaliśmy działalność opozycyjną… Widocznie takie było przeznaczenie Stanisława.
W stanie wojennym mąż bronił wielu solidarnościowych działaczy – na przykład z Sanoka, Jasła. Udzielał porad dla rolników w kościele ojców Franciszkanów, czym też się narażał. Służby nie lubiły takiej działalności. Służył po prostu pomocą opozycjonistom, nieoficjalnie, bo wiadomo wtedy było, że pewne rzeczy trzeba ukrywać. O wielu rzeczach pewnie nawet ja nie wiem.
Prowadziliśmy kampanię w 1989 roku, mąż jeździł na spotkania. Mieliśmy przydzielonych z góry kandydatów w naszym regionie: panów Holoubka, Szczypiorskiego i Osiatyńskiego. Później się zorientowaliśmy, że to jednak nie są ludzie z naszego środowiska i trzeba było szukać wśród naszych takich osób, do których wyborcy mają zaufanie. To jest część odpowiedzi na pytanie, dlaczego padło na męża.
W jednej z podjasielskich parafii był taki bardzo szanowany ksiądz Alfred Solarski. Napisał list popierający męża, bo wtedy wiele osób w Polsce nie miało zaufania do kogoś, kogo nie znało. On gwarantował, że Stanisław Zając to osoba godna poparcia.
Małżeństwo
Mąż ciężko pracował i mówił, że „nasza praca polega na tym, że dzień wygoni, a noc przygoni”. I faktycznie tak było. Stąd też moja obecność przy nim – on bardzo lubił, kiedy ja prowadziłam samochód, a on wtedy mógł sobie przeglądać dokumenty czy – w ostatnim czasie – rozmawiać przez telefon. Jak zaczynał działalność w 1991 roku, to nie było jeszcze telefonów komórkowych. Tak to wszystko wyglądało. To było ponad trzydzieści lat wspólnego życia.
Stanisław tak bardzo lubił te nasze podkarpackie strony, że czasem na jeden dzień przyjeżdżał i wracał. Wtedy nie było lotniska w Rzeszowie, teraz mamy to ułatwienie, że możemy przylecieć do Rzeszowa, skąd jest już tylko siedemdziesiąt parę kilometrów do Jasła. On przemierzał te setki kilometrów samochodem. Mówił, że w domu najlepiej mu się odpoczywa. Informował przez telefon, że będzie w Jaśle, więc oczywiście ściągały za nim tłumy petentów. Oprócz tego, że miał swoje biura, to jeszcze przyjmował wiele osób w domu. Byli więc u nas marszałkowie Sejmu, ministrowie, premierzy, dyplomaci z kraju i z zagranicy, no a przede wszystkim zwykli ludzie.
Koledzy się śmieją, że jak Staszek wyjeżdżał, to ja go pakowałam, łącznie z kanapkami. Wypadał z biura w ostatniej chwili, wchodził do domu, brał torbę i już trzeba było jechać na samolot. Często ja go zawoziłam na lotnisko do Rzeszowa. Pytał: „Wszystko mam?” – „Wszystko”. Dostawał wędlinę na kilka dni, chleb, konserwy, cytryny, herbatę. Nie lubił chodzić po Warszawie. Nie wiem, czy przez tyle lat pracy kiedykolwiek był w jakimś sklepie; może w spożywczym na Wiejskiej, żeby sobie kupić coś do jedzenia. W walizeczce miał całe wyposażenie, do tego wyprasowane koszule, zawiązane krawaty… Tak wyglądało jego życie – oddanego ważnym sprawom i moje życie – jego towarzyszki.
Jedyne spięcia, jakie miałam z moim mężem, zdarzały się podczas kampanii wyborczej. Robiłam wstępną selekcję zdjęć do materiałów wyborczych. Na zdjęcia musiałam jechać z mężem. Pewnego razu wkroczyłam z mężem do biura, gdzie kandydaci mieli sobie robić zdjęcia, a szef tego biura mówi: „Myśmy nie zapraszali z członkami rodzin”. Odpowiedziałam: „Nie przyjechałam jako członek rodziny, ale jako członek «Solidarności», zobaczyć, co się tu wyprawia”. Mąż czuł się lepiej, gdy wiedział, że ja sprawdzę, czy krawat jest równo, włosy przyczesane… Nie przypominam sobie momentów kampanii bez mojego udziału. Nawet ulotki czytałam. On przygotowywał życiorys czy punkty programu, które chciał realizować, i prosił, żebym to sprawdziła. Ja czytałam, tu poprawiłam przecinek, tam coś jeszcze…
Jedzenie
Ojciec męża był doskonałym masarzem, znanym w okolicy. Jak Staszek nie zjadł mięsa na śniadanie, obiad i kolację, to był nienajedzony, choć rzadko mógł zjeść trzy razy dziennie. Lubił konkretne jedzenie: kotlecik, kiełbaska wiejska. Nie uznawał słodyczy, ciastek. Zawsze jak przyjeżdżał do Warszawy, starał się, żeby przywieźć kolegom kiełbasę. Mówił, że takiej kiełbasy jak w Święcanach, z galaretką, nie ma nigdzie. Kiełbasa zawsze w jego pokoju była, koledzy bardzo ją lubili.
Ta kiełbasa zawsze była u nas w domu zamrożona. Jak były trudne czasy, w 1989, 1990, jeszcze w 1991 roku, kiedy nie było towaru w sklepach, Staszek nieraz dzwonił do mnie: „Słuchaj, my teraz wracamy i przyjedziemy do ciebie na obiad”. Ja na to: „To teraz mi mówisz!? Za ile będziecie? Nie mam co wam dać jeść!”. A on miał przyjechać z marszałkiem czy z ministrem. Trzeba się było zmobilizować, nie panikować i szybko coś zrobić. Później każdy wspominał: „Ale się najadłem u Zająca”. Nawet prezes Kaczyński ostatnio mi mówił, że tyle pierogów co u nas, to chyba w życiu nie zjadł.
Dbałość o wygląd
Stanisław zawsze dbał o schludny wygląd. Nosił krótkie włosy od czasu młodości – wcześniej miał długie. Mówiłam do niego nieraz: „Staszek, ty się częściej czeszesz niż ja”. Odpowiadał: „Bo chcę dobrze wyglądać”. Jak się teraz mnie pytają, jaki Staszek był, to mówię, że zawsze był bardzo zadbany. Zwracał uwagę na paznokcie, wypastowane buty, włosy. Tylko już nie miał czasu, żeby się umówić z fryzjerem, więc ja to musiałam robić.
Nie znosił zakupów – tylko spożywcze i prezenty. Ubieranie się, mierzenie butów, garniturów to była dla niego tortura i trzeba mu było to ułatwić. Czasem brałam kilka garniturów ze sklepu, kilka par butów i przynosiłam do domu. On mierzył, a później je odnosiłam i za te dobre płaciłam.
Religijność
Mój mąż był bardzo religijny i dla niego sprawy Kościoła, szacunek dla kapłanów były niezmiernie ważne. Ważnymi osobami w jego rodzinie byli kapłani – dwóch stryjów. Do jednego w czasie studiów Staszek jeździł do Dębicy. Pomagał mu wysyłać życzenia świąteczne, których pisał bardzo dużo. To potem przejął po stryju i zawsze na święta wysyłał do znajomych i przyjaciół setki życzeń.
Nie było mowy, żeby w niedzielę nie poszedł do kościoła. Musiałby być umierający albo w szpitalu, żeby nie wstał w świąteczne dni czy jakieś uroczystości religijne. Uważał, że do kościoła chodzi się rano. Czasem, gdy dzieci były małe, zanim się wygrzebały z łóżka, to on szedł na ósmą czy dziewiątą, a ja z dziećmi na dziesiątą piętnaście czy dwunastą. Później, w okresie gdy już wyjeżdżał często i wracał nieraz późno w nocy w sobotę po całym tygodniu z Warszawy, chodziliśmy na mszę dla dzieci na jedenastą.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 18 lutego 2014 roku