Rozmowa z Joanną Krasowską-Deptułą

Z żoną Joanną w Wadowicach Dolnych (fot. ze zbiorów Joanny Deptuły)

Rozmowa z Joanną Krasowską-Deptułą

Leszek Deptuła

Małżeństwo

Poznaliśmy się w trakcie studiów w Lublinie. Mąż studiował na Akademii Rolniczej na Wydziale Weterynarii, a ja na UMCS na Wydziale Biologii. Poznaliśmy się na ulicy, przez wspólną koleżankę, z którą mąż chodził do liceum w Mielcu. Szłyśmy na kawę z tą właśnie koleżanką, z równoległego roku na geografii, akurat w dniu jej imienin, 5 maja, w niedzielę, natomiast mąż z kolegą skądś wracali. Jak się zobaczyli, zaprosiła ich na kawę. Tym sposobem wylądowaliśmy we czwórkę na tej kawie i od tej pory znajomość między nami zaczęła się powoli rozwijać. To jeszcze nie było chodzenie ze sobą, jeszcze nie na poważnie, ale zaczęliśmy się spotykać. Byliśmy wtedy na pierwszym roku. Byliśmy parą przez prawie całe studia, a po czwartym roku wzięliśmy ślub. Jeszcze mieliśmy wtedy przed sobą trochę studiowania – ja pół roku, mąż rok.

Zawsze był pełen energii, czuł przymus robienia więcej niż tylko tyle, ile powinien. W czasie studiów działał w Akademickim Związku Sportowym, był nawet jego prezesem na Akademii Rolniczej. Był zawsze człowiekiem świetnie zorganizowanym, potrafił ustalać, co jest najważniejsze do wykonania teraz, co później, a co można odłożyć na czas bardziej odległy. Godził wszystko ze sobą. Nie wiem, jak to robił – rozciągał chyba dobę, ale mu się to udawało.

Wychodząc za mąż wiedziałam, jaki mąż ma zawód, w związku z czym może być tak, że często będę w jakimś zakresie zdana na siebie. A potem to moje zdawanie się na siebie poszerzało się trochę bardziej, a ponieważ sobie z tym radziłam, więc nie widziałam żadnych problemów.

Nie wiedziałam wprawdzie, że wychodzę za mąż za polityka, ale wiedziałam, że mąż na pewno nie wysiedzi w domu w przysłowiowych kapciach przed telewizorem – to nie ten typ człowieka, i bardzo mi się to zresztą podobało. Podobało mi się, że jest taki otwarty, że bardzo łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi, że ma szerokie zainteresowania, że potrafi się wszędzie i we wszystkim odnaleźć, bo taki był już na studiach. W jakimś sensie mi to imponowało, więc dlaczego miałabym potem widzieć w tym coś złego. Skoro kiedyś to zaaprobowałam, to potem też powinnam.

Lekarz weterynarii

Po skończeniu studiów mąż miał jeszcze rok stażu, który odbywał w Tarnowie, więc nie było sensu, żeby tam zamieszkać. Jak skończył staż, podjął pierwszą prawdziwą, poważną pracę jako lekarz weterynarii w Wadowicach Dolnych. Tam zamieszkaliśmy w mieszkaniu służbowym przy lecznicy, zresztą bardzo ładnym.

Zawsze pociągała go przyroda, kochał wszystkie zwierzęta. Lubił wypady w teren, wyjazdy, biwaki, a że to się skończyło weterynarią, to chyba zasługa szwagra, który skończył weterynarię i pracował właśnie w lecznicy w Wadowicach wcześniej. Tak go tym zawodem zafascynował, że poszedł w jego ślady. Odnajdywał się w tym zawodzie, bardzo go lubił, cenił, aczkolwiek studia miał bardzo ciężkie.

Gdy mieszkaliśmy już tutaj, w Mielcu, słyszę kiedyś dzwonek do drzwi, otwieram – stoją dzieci z małą myszką, przytrzaśniętą w pułapce… Innym razem wieczorem słyszymy miauczenie za drzwiami, a nie mieliśmy wtedy kota. Otwieramy, a na wycieraczce przed drzwiami siedzi kot z bardzo poranioną łapą, trzyma ją wyciągniętą – prawdopodobnie złapał się w jakąś pułapkę, może na szczury, i ranę miał do żywej kości. Oczywiście opatrzyliśmy tego kota, mieszkał przez jakiś czas na strychu lecznicy, miał codziennie zakładane opatrunki, był dokarmiany, bo był inwalidą i sam by sobie raczej nie poradził. Jak się wyleczył, dwa razy na wycieraczce znaleźliśmy wielką, dorodną mysz – chyba w podzięce je nam przynosił… To brzmi jak żart, ale zwierzaki potrafią okazywać wdzięczność i docenić to, co się dla nich zrobiło.

Praca była od ósmej do szesnastej, a potem była tak zwana gotowość, czyli mąż musiał być dostępnym pod telefonem, na zmianę z kolegą: raz jeden miał tydzień gotowości, raz drugi. Ale tak było tylko w teorii, bo czasami się zdarzało, że ktoś przyjeżdżał, gdy mąż już siedział w samochodzie, bo trzeba było robić operację albo przyjmować poród. Potem jeszcze do pracy związanej z leczeniem zwierząt doszedł jeszcze zakład mięsny – badanie mięsa przed- i poubojowe, które zajmowało bardzo dużo czasu. Wtedy rano była praca w lecznicy, po południu w rzeźni, powrót do domu w nocy, po czym często jeszcze telefony, że na przykład coś się rodzi, i trzeba było jechać do pracy z powrotem. Praca była właściwie dwadzieścia cztery godziny na dobę z krótkimi przerwami.

Polityk

W czasach PRL miał do wyboru: albo będzie pracował w lecznicy, tak jak chciał, ale się musi zapisać do partii, albo byłyby pewnie jakieś problemy. Więc z dwojga złego wybrał Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, żeby się nie zapisywać do PZPR. Potem już miał argument: nie mogę się zapisać, bo należę do Stronnictwa. Wtedy przestano go nakłaniać.

Początkowo organizacja PSL-u w gminie Wadowice Górne była mało aktywna – pozyskiwał nowych członków, zaczynało się coś dziać. Odnaleźli stary sztandar PSL, potem kołom nadawane były nowe sztandary. Brał aktywny udział w budowie pomnika działaczy PSL-owskich, przypominał znane postacie ruchu ludowego, angażował się w renowację muzeum Wincentego Witosa w Wierzchosławicach, był zaprzyjaźniony z ówczesną panią kustosz, bardzo sympatyczną osobą. Ciągle coś robił.

Polityka przez naprawdę duże „p” zaczęła się wtedy, gdy został marszałkiem województwa podkarpackiego – to był 2002 rok. Polityka lokalna też go bardzo angażowała, dawał z siebie bardzo dużo. Natomiast potem, gdy został marszałkiem, to już jest praca zupełnie innego rodzaju, kontakty z innymi ludźmi. Przede wszystkim zetknął się z zupełnie innymi sprawami niż te, którymi zajmował się do tej pory. Musiał podejmować w wielu sprawach od ręki bardzo poważne decyzje, również finansowe, był odpowiedzialny za wiele dziedzin. Odbywał rozmowy z lekarzami, z kolejarzami – zupełnie przeciwstawne bieguny. Pod nadzorem miał teatr i filharmonię, ale i drogi, ochronę środowiska i różnego typu struktury bezpieczeństwa. Odpowiadał za całą masę dziedzin, z którymi do tej pory nie miał do czynienia. To było coś zupełnie nowego, wielkie wyzwanie. Myślę, że mu sprostał.

Kiedy mąż został posłem, o dziwo, był częściej w domu i miał więcej czasu dla rodziny niż kiedykolwiek wcześniej. Tydzień pracował w Sejmie, a potem tydzień był w domu i pracował w mieleckim biurze czy w terenie.

W polityce pasjonowała go, oprócz kontaktu z ludźmi – nieprzewidywalność, to, że ciągle dzieje się coś nowego, że nic nie jest poukładane. Musiało być nerwowo i wtedy było dobrze. Jeden lubi skakać na bungee, a inny woli politykę… Myślę, że to jest porównywalne, bo emocje związane z taką działalnością są naprawdę ogromne i wprowadzają dawkę adrenaliny do krwiobiegu, która podnosi ciśnienie i sprawia, że wszystko wygląda inaczej.

 

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 5 listopada 2014 roku.