Pamięci Janusza Krupskiego (1951-2010), kolegi i prawego człowieka

fot. Ireneusz Sobieszczuk

Pamięci Janusza Krupskiego (1951-2010), kolegi i prawego człowieka

Gdy 10 kwietnia dotarły do mnie straszne „wieści katyńskie” i pierwsze nazwiska ofiar, nie sądziłem, że pośród nich znajdzie się ktoś tak blisko mi znany. To był szok, bo On w ogóle nie przyszedł mi do głowy, gdy w telewizji lub radio odczytywano listę. Nie widziałem się z Januszem dość dawno, ale wiedziałem, co się z Nim dzieje, coś niecoś o Jego rodzinie. Rodziny były dla nas wielką wartością, dla Janusza – jeszcze praca (oprócz polityki oczywiście), właściwie traktowana przez Niego jak misja, o czym się dowiedziałem już po Jego śmierci. Nasze spotkania – nieczęste po studiach – zawsze lubelskie, czyli w Lublinie, bywało ot tak, na ulicy, to było koleżeńskie „co słychać” i wtedy m.in. chwaliliśmy się rodziną.

Przez jakiś czas pod tym względem wyprzedzałem Janusza – pierwszy założyłem rodzinę, dzieci początkowo miałem więcej, ale potem On mnie „pokonał”. Podziwiałem Jego odwagę: siedmioro! Podziwiałem też Jego żonę. A pierwsza myśl, jaka przebiegła mi przez głowę po usłyszeniu, że zginął, to: co teraz z Jego rodziną, jak sobie poradzą, jak zdołają pokonać ból i odzyskać spokój? Dla mnie to było nie do wyobrażenia. Gdy w Warszawie na pogrzebie zobaczyłem ich razem, a w kościele zamieniłem kilka słów z Jego żoną Joanną, zrozumiałem, że są mocni – siłą Janusza i siłą Joanny, siłą swojej wspólnoty. Życzę im z całego serca – by wytrwali. Muszą – bo na pewno życzyłby sobie tego Janusz.

Z Januszem od początku lat siedemdziesiątych studiowałem historię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. To był pierwszy kolega, z którym dość szybko nawiązałem bliższy kontakt. Prostolinijny, szczery, otwarty, serdeczny, może nieco za poważny, stąd początkowo wydawał mi się starszy. I jeszcze Jego niespecjalnie ukrywany wrogi stosunek do komunizmu. To mi odpowiadało i imponowało. Wkrótce na roku zawiązała się „polityczna” grupka: Janusz, Bogdan Borusewicz, Piotr Jegliński, dołączył Maciej Sobieraj, i ja, może nie pośród nich, a z nimi. Podzielałem ich poglądy, ale nie miałem tej żarliwości i wiary w możliwość pokonania komuny. Oni wiedzieli, że kropla drąży skałę, ja nie byłem wtedy całkiem o tym przekonany. Dziś już nie pamiętam, czy tak przekonywał mnie Bogdan, czy raczej Janusz. Dość, że oni konsekwentnie poszli do przodu, ja pozostałem życzliwym obserwatorem ich wojny z komuną.

Po drugim roku studiów „Piotruś” wyjechał do Francji i tam wkrótce zaczął działać jako „wróg” ludowej Polski, Bogdan i „Krupa”, nie zaniedbując studiów, rozwiną podziemną opozycyjną robotę. KUL też im coś zawdzięcza.

Stało się, że w 1973 roku na Uniwersytecie powołano Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, a wtedy „Krupa” (wówczas szef Koła Naukowego Studentów Historii KUL) i Bogdan udali się do prymasa Stefana Wyszyńskiego, który sprawił, że związek przepadł. Strach pomyśleć, jak wiele straciłby KUL, tak różny od wszystkich innych wyższych uczelni w Polsce, gdyby próbował zakorzenić się na nim socjalizm. W 1977 Janusz (już po studiach, Bogdan na Wybrzeżu) inspiruje powstanie „Niezależnego Pisma Młodych Katolików” – „Spotkania”, na które przeznacza domowe oszczędności z książeczki mieszkaniowej. Jako Janusz Topacz w artykule wstępnym wskazał cel stawiany sobie prze twórców pisma: „Niepodległa i Demokratyczna Polska. Wolna Polska w Wolnym Świecie”. Kieruje „Spotkaniami”, z czasem pisywać będą tutaj nie tylko lublinianie i KUL-owcy, ale m.in. Stefan Kisielewski, Jacek Woźniakowski, ks. Tadeusz Sakowicz-Zaleski, ks. Józef Tischner czy bp. Ignacy Tokarczuk. „Spotkania” stały się jednym z najważniejszych pism drugiego obiegu (później powstanie też wersja dla emigracji). „Krupa” od dawna był pod baczną obserwacją bezpieki.

W tamtym czasie poznaje swoją Joasię – zawsze tak o niej mówił. Zaręczają się, ale zaraz wybucha stan wojenny. Janusz się ukrywa (zmarł mu wtedy ojciec), niestety jesienią 1982 wpada i zostaje internowany. Krótko po wypuszczeniu, w styczniu 1983 roku esbecy porywają go w centrum Warszawy, wywożą do Puszczy Kampinoskiej, polewają żrącymi płynami – z niepłonną nadzieją, że zlikwidowali niebezpiecznego wroga. Przeliczyli się, Krupski zdołał się uratować i przeżył. Tego roku pobierają się z Joanną, później z Lublina przenoszą się do Warszawy.

Podczas naszych spotkań relacjonował dość zdawkowo o swoich przejściach z esbecją, spokojnie, jak o czymś zwyczajnym. Tym mnie zawsze zaskakiwał, to ja – okazywało się – bardziej emocjonalnie to przeżywałem, pomstując na komunę. Zaskakiwał mnie później niejeden raz, gdy mówił, że wynieśli się z Warszawy na wieś – do Wólki Kobylańskiej, że kupił chałupę, że rodzą mu się kolejne dzieci. O rodzinie mówił wtedy częściej. Myślałem: Janusz przewartościował, prócz polityki i swojej wojny o wolną Polskę, znalazł inny jeszcze cel – zwyczajne życie. Był dumny, że rodzili mu się chłopcy (będzie miał też córki), zapamiętałem Pawła, bo mnie także urodził się Paweł.

Gdy przyszła wolna Polska, Janusz, także Bogdan zaczęli wiele znaczyć w naszym życiu politycznym. Janusz został ekspertem sejmowej komisji do zbadania skutków stanu wojennego, w 2000 roku – zastępcą prezesa IPN, kilka lat później – kierownikiem Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Chyba też najbardziej na tym urzędzie dał się poznać ze swojej szlachetności i poświęcenia dla ludzi, o których zaczynaliśmy już zapominać.

To była jego nowa misja, czuł się za nich odpowiedzialny, służył wszelaką pomocą, spotykał, przypominał, że są, że pokolenia wolnej Polski mają u nich dług wdzięczności. Zapewne miał jeszcze wiele zaplanowanych spotkań, wiele spraw, i liczną rodzinę… I nagle Go zabrakło. I już się nie spotkamy, nie uściśniemy szczerze dłoni, nie zapytamy życzliwie: co u ciebie?

Odszedł dobry i szlachetny człowiek, o którego życiu i dokonaniach można byłoby jeszcze wiele napisać (zrobili to już inni). Odszedł na stanowisku, do Katynia leciał, bo tam leżą pomordowani żołnierze broniący niegdyś polskich granic, bo tam miały być ich rodziny, z którymi się spotykał. Stanął w szeregach szermierzy wolności. On by zapewne nie chciał, by tak Go nazywano, ale ja tak Janusza postrzegam.

 

Eugeniusz Niebelski

„Zesłaniec” nr 44/2010.