fot. Naczelna Rada Adwokacka
Rozmowa z Elżbietą Agacką-Gajdowską
Joanna Agacka-Indecka
Prawnik
Od początku była zdecydowana, że będzie prawnikiem, adwokatem. Cały czas uczyła się znakomicie, miała dobre oceny – w szkole i potem na studiach, tak że zanim zdała egzamin magisterski, już miała propozycje, żeby została na uczelni. No i została, ale potem poszła na aplikację adwokacką. Chciała być adwokatem, a już nie mogła z tym połączyć uczelni, zwłaszcza że w międzyczasie urodziła córkę. Musiała z czegoś zrezygnować. Uczelnia była dla niej może i atrakcyjna, ale jednak wtedy zarobki tam były śmiesznie niskie. Poza tym w rodzinie była tradycja adwokacka.
Najwięcej prowadziła spraw karnych. Są najbardziej frapujące, ale to już jest kwestia indywidualna. Cywilne też prowadziła – nieraz się nimi wspomagamy. Teraz mamy taką konkurencję, że inne sprawy też się bierze. Córka była w Katedrze Postępowania Karnego, ja egzamin magisterski zdawałam u pana profesora Siewierskiego, który wtedy był wielką postacią procedury karnej.
Prezes Naczelnej Rady Adwokackiej
Najpierw była w Radzie Adwokackiej w Łodzi, potem przez jakiś czas była jej wicedziekanem, a potem została wybrana na prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej. Miała taką siłę przebicia. W wyborach miała bardzo dużą przewagę, mimo że jej przeciwnikiem był kolega z Warszawy.
Młodą jeszcze kobietę wybrali na prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej – to zdarza się wyjątkowo. Tego jeszcze nie było w adwokaturze. Warszawa jest zawsze bardzo konserwatywna i większość prezesów była z Warszawy. Rzadko się zdarzało, żeby prezesem był ktoś spoza Warszawy. Będąc wiceprezesem Naczelnej Rady Adwokackiej pojechała do Krakowa, żeby się dowiedzieć, jakie jest stanowisko kolegów stamtąd. Odpowiedzieli jej: „Pani prezes, Kraków nigdy nie idzie za Warszawą”…
Praca
Obowiązków miała bardzo dużo. Przynajmniej trzy razy w tygodniu była w Warszawie, miała zebrania, kontrola Naczelnej Rady obejmowała przecież całą Polskę. Wyjeżdżała na zjazdy, pisała. Bardzo dużo miała pracy, ale wydaje mi się, że obowiązki wypełniała bardzo starannie.
Czasem pracowała do później nocy, do pierwszej-drugiej, kiedy musiała coś napisać, na przykład apelację albo prace związane z adwokaturą.
Pytano ją nawet w wywiadzie: „Jak pani sobie radzi, kiedy trzeba odebrać dziecko ze szkoły, a pani w Warszawie?”. Odpowiedziała: „Przecież ja mam matkę, matka idzie po dziecko”. Odbierałam Katarzynę ze szkoły, przywoziłam do siebie, a ona, wracając z Warszawy, zabierała ją i wracały razem do domu. Nieraz przychodziła późno, zmęczona, ale zawsze ją poczęstowałam kolacją czy choćby herbatą. Jej kolega mówił: „Przecież mamy w Warszawie pokój, dlaczego pani tam nie nocuje?”. Odparła: „Nie mogę nocować w Warszawie, bo by się to mężowi nie podobało”.
Kiedyś pojechała na zaproszenie do Niemiec. Dzwoni do mnie: „Mamusiu, odpocznę sobie w hotelu, bo wystąpienie mam dopiero jutro. Oni dzisiaj zaczynają, ale samoloty się spóźniały, więc pójdę do hotelu i odpocznę”. Dzwoni do mnie późno wieczorem: „Myślisz, że sobie wypoczęłam? Jak weszłam do hotelu, dwie dziewczyny się poderwały, mówią: «Pani prezes, my tu na panią czekamy». Mówię im, że przecież już nie zdążymy. «Zdążymy, mamy samochód z kogutem, czekają na panią»”.
Podróże
Była jeszcze malutką dziewczynką, miała trzy lata, jak z nią zaczęłam wyjeżdżać – najpierw do demoludów: byłyśmy w Rumunii, w Bułgarii. Potem, jak już było można, zwiedziliśmy całą Francję, pojechałyśmy przez Paryż na północ, przez całą Bretanię, Normandię, Belgię, Holandię. Dużo zwiedziłyśmy, przejechałyśmy cztery tysiące kilometrów.
Jak byłyśmy razem w Holandii, chciałam pójść do Rijksmuseum. Mówię jej: „Może tylko zobaczysz «Straż nocną» Rembrandta i jeszcze trochę, nie musisz chodzić więcej”. Od razu mogła pójść do McDonalda, ale ona mówi, że też chce wszystko obejrzeć. Byłam z kolegami – z jej późniejszą patronką, panią Przybyszewską, i jej mężem. Zachwyciłyśmy się malarstwem flamandzkim, mówiłam żartem, że teraz mogę zrozumieć, że można ukraść obraz – takie są piękne… Tak się tym zajęłyśmy, że w pewnym momencie mówię: „O Matko Boska, a gdzie moje dziecko?”. A kolega mówi: „Nie martw się, cały czas jej pilnuję, ona tu jest”.
Jak pojechała do Londynu, pisała do mnie: „Mamusiu, obejrzałam galerię jedną, drugą – wszystko zwiedziłam”. Była też w Stanach Zjednoczonych.
Kiedy poszła do liceum, miała trochę problemów z angielskim, mimo że uczyła się cały czas. Zdecydowałam się wysłać ją do Anglii, do szkoły na wakacje. Bardzo dużo na tym skorzystała – nabrała odwagi.
W Paryżu była ze mną i ze znajomymi, jak miała trzynaście lat. Zabrałam ją tam, żeby poznała wszystkie polonica w Paryżu. Byłyśmy na wyspie świętego Ludwika, gdzie jest Hôtel Lambert – siedziba naszej emigracji, kościół polski. Po latach pojechała do Paryża z córką. Dzwoni do mnie: „Mamusiu, wiesz gdzie ja jestem?”. – „Wiem, jesteś w Paryżu, Joasiu”. – „Tak, ale my z Kasią siedzimy w tej samej kawiarni, w której siedziałyśmy wtedy przed katedrą Notre Dame, dlatego dzwonię, żeby ci to powiedzieć”.
USA
Jako aplikantka adwokacka spędziła sześć miesięcy w Chicago. Pojechała na zaproszenie amerykańskich adwokatów, z pochodzenia Polaków. Jej mentorem był pan Kenneth Majewski. Poznała wszystko, co tylko mogła i co trzeba było zobaczyć – pracę komorników, banki, sądy. Wyjątkowo dużo jej to dało.
Uczyła się grać w tenisa, grała dobrze. Jak jej mentor się dowiedział, że ona gra w tenisa, ucieszył się: „To świetnie, proszę pani. Jutro o siódmej rano się spotkamy, pogramy w tenisa, potem pani wróci i zje śniadanie”. A potem do piątej ją oprowadzał. Ona nie bardzo była chętna do gry tak rano. W soboty i niedziele zapraszał ją do siebie. Kupiła sobie elegancki kostium, bo tam wszyscy służbowo chodzą ubrani perfekcyjnie. Zdziwił ją ten jej mentor, kiedy ją zaprosił na weekend. Potem mi opowiadała: „Patrzę, a on w wyciągniętym swetrze, starych spodniach, jego żona też – wyglądali okropnie”. Na co dzień sztywno, a tam na luzie, wszyscy wyglądali byle jak.
Psy
Psy były zawsze – wszystkie takie, które się przybłąkały. Jedynego rasowego Asia kupiła dla córki.
Azora znalazłam przed kancelarią, ktoś go wyrzucił, taki był biedny, więc go zabrałam do domu. O jednym psie można by napisać książkę. Asia w stanie wojennym robiła maturę. Kiedy zrobili przerwę w nauce po wprowadzeniu stanu wojennego, pojechała do Zakopanego. Akurat zdechł jej ukochany pudel. Powiedziała mi: „Mamusiu, pójdź do schroniska, tam jest taki wesoły pies”. Poszłam go stamtąd wziąć. Wesoły rzeczywiście był… Chorował dwa tygodnie, wydałam majątek, żeby go wyleczyć. Jak się dobrze poczuł, to wszystkich pogryzł, nawet Asię, jak przyszła do mnie… Tylko mnie nie pogryzł, bo to ja go zabrałam ze schroniska.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 7 marca 2014