Jako „force commander” UNDOF, Wzgórza Golan, 2003-2004 (fot. ze zbiorów Lucyny Gągor)
Wspomnienie płk. Sylwestra Michalskiego
gen. Franciszek Gągor
Służbę dla dobra sił zbrojnych i Rzeczypospolitej pojmował jako całkowite oddanie dla sprawy. I to w sensie dosłownym. Poświęcił jej niemal całe swoje życie. My, najbliżsi współpracownicy, widzieliśmy to najlepiej. W jego gabinecie przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie światło zapalało się wczesnym rankiem, a gasło późną nocą. Ubolewał, że nadmiar pracy sztabowej nie pozwala mu zbyt często być wśród żołnierzy, tam, gdzie ćwiczą i walczą, ale korzystał z każdej okazji, by się z nimi spotkać. Tuż przed świętami właśnie po to pojechał do Afganistanu.
Często powtarzał, że dobry dowódca to dowódca wymagający. Najwięcej jednak generał Franciszek Gągor wymagał od siebie. Cechowało go ogromne poczucie obowiązku i odpowiedzialności za całe siły zbrojne. My wszyscy z jego najbliższego otoczenia uważaliśmy, że jest tytanem pracy, człowiekiem wydawałoby się niezniszczalnym, który nigdy nie odczuwa zmęczenia. Często zastanawialiśmy się, skąd bierze tyle sił. Nie przypominam sobie, aby generał Gągor podniósł na kogokolwiek ze swoich podwładnych głos czy uderzył pięścią w stół. Swój autorytet zbudował na wielkiej osobistej kulturze, spokoju i opanowaniu, które towarzyszyły Mu nawet w najtrudniejszych chwilach.
Zawsze lojalny w stosunku do przełożonych. I nigdy ich nie zawiódł. Dzięki umiejętności współpracy i nawiązywania dialogu z każdym, komu leżało na sercu dobro armii, zjednywał sobie nie tylko dowódców wojskowych, lecz także polityków. Cieszył się niekwestionowanym autorytetem również wśród sojuszników. W czasie posiedzeń Komitetu Wojskowego NATO w Brukseli jego głos należał do najbardziej się liczących. Przy tym wszystkim generał Franciszek Gągor był człowiekiem niezwykle skromnym. Unikał niepotrzebnego medialnego rozgłosu. Nie dbał o własną popularność. Mimo to był powszechnie rozpoznawany i szanowany.
„Polska Zbrojna” nr 16, 18 kwietnia 2010, s.46.