Podczas misji stabilizacyjnej w Afganistanie, Kabul, luty 2007 (fot. Andrzej Krzywicki)
Jak hartowała się stal
Rozmowa z gen. dyw. Tadeuszem Bukiem
Pół roku temu, po powrocie z Afganistanu, niemalże w biegu przesiadał się Pan do samolotu lecącego do Iraku…
– A jeszcze po drodze, rzeczywiście niemal w biegu, zdążyłem objąć stanowisko dowódcy 1 Dywizji Zmechanizowanej im. gen. Tadeusza Kościuszki i zabrać część swoich żołnierzy na misję do Iraku. Na niezwykle złożoną i bardzo trudną misję.
Co było miarą tej trudności?
– W relacjach z Iraku pokazuje się zazwyczaj patrole, konwoje, życie codzienne naszych żołnierzy, kładąc szczególny nacisk na wydarzenia dramatyczne, szczególnie zaś gdy są ranni, gdy tracimy ludzi. Aby zrozumieć, po co tam jesteśmy i co naprawdę robimy, należy niestety zanurzyć się w politykę.
Spróbujmy więc…
– W południowym Iraku rzecz jest wyjątkowo skomplikowana. Z religijnego punktu widzenia społeczność jest niemalże czysto szyicka, z politycznego… Ścierają się tu wpływy z jednej strony sadrystów, z drugiej badrystów, czyli Islamic Supreme Council of Iraq, organizacji sponsorowanej przez Iran i pozostającej pod jego przemożnym wpływem. Sadryści wprawdzie odcinają się od pozostawania pod bezpośrednim wpływem Iranu, ale nie jest wielką tajemnicą, że ze wsparcia materialnego i w jakimś sensie zbrojnego korzystają. W środku tego wszystkiego jest starająca się być apolityczna armia iracka, czyli w naszym rejonie 8 Dywizja. To z kolei powoduje różne relacje we współpracy z lokalną administracją, w prowincji Kadisija zdominowaną przez skrzydło proirańskich szyitów…
Jak odnajdowaliście się w tym kalejdoskopie?
– Mieliśmy do czynienia z dwoma wpływowymi ruchami politycznymi, ponadto z elementami kryminalnymi oraz oficjalną władzą, czyli gubernatorem i radą prowincji – niecieszącymi się popularnością w społeczeństwie. Cieszyli się nią natomiast szejkowie, przywódcy plemienni, klanowi, którzy z kolei nie chcieli współpracować z ignorującą ich oficjalną władzą.
Był to przecież czas, kiedy po wiosennej operacji „Czarny orzeł” powiało przez chwilę optymizmem.
– Oczyszczono w pewnym stopniu miasto i prowincję z elementów ekstremistycznych i kryminalnych. Niestety, na skutek słabej operatywności władzy i nieskuteczności policji sytuacja powróciła do stanu wyjściowego, a nawet się pogorszyła. Bojówki rozpanoszyły się na dobre w Diwanii, zawładnęły tak kluczowymi ośrodkami prowincji, jak Afak, AI-Budayir, Al-Dhaggarah.
Również baza Echo była w tym czasie dość często ostrzeliwana…
– Tak. Dlatego w dzień patrolowaliśmy, blokowaliśmy, kontrolowaliśmy, utrudniając ekstremistom swobodę manewrów, a w nocy w ścisłym współdziałaniu z amerykańskimi silami specjalnymi i pododdziałami ISOF (Iraqi Special Operation Forces) dokonywaliśmy chirurgicznych cięć, przeprowadzaliśmy akcje specjalne na wyselekcjonowane przez służby rozpoznawcze cele. Były liczne zatrzymania i aresztowania.
Kiedy nastąpił przełom?
– W połowie września sprawowaliśmy już kontrolę nad północno-zachodnią częścią miasta i poczuliśmy się na tyle silni, że zdecydowaliśmy się na poważniejszą operację. W efekcie panowaliśmy nad połową obszaru Diwanii. Ustanowiliśmy tam stałą bazę obsadzoną załogą, radykalnie utrudniającą przeciwnikowi swobodę manewrów.
Jakie znaczenie miały bazy usytuowane w mieście?
– Strategiczne. Bazę JSS II budowaliśmy pod ogniem, w trakcie walk, w czasie gdy mieliśmy największe problemy. Kosztowała nas kilku rannych, łącznie z pilotami. Szczęściem wiszące nad miastem amerykańskie śmigłowce AH-64 blokowały jakiekolwiek ruchy przeciwnika. W połowie listopada rozpoczęliśmy operację „Lwi skok”, zakładając, że do świąt Bożego Narodzenia w pełni zapanujemy nad sytuacją.
Byliście już pewni siebie?
– W połowie października wszystko szło jeszcze na zasadzie „kto kogo?” i wcale nie było powiedziane, że osiągniemy sukces w operacji. Była chwila, w której rozważałem wycofanie się z miasta. Nie chcę mówić o szczegółach, ale nadmiar problemów nie wróżył sukcesu. Opór przeciwnika przełamaliśmy, trzeba to powiedzieć wprost, dzięki zdecydowanym akcjom militarnym. Od końca września do początku listopada codziennie prowadziliśmy regularne walki.
Nie ograniczaliście się jedynie do operacji zbrojnych?
– W operacjach asymetrycznych, przeciwpartyzanckich, jak w Iraku, większe znaczenie od fizycznej eliminacji przeciwnika ma wygrana w walce o poparcie społeczne. Naszą szansą był nowy, niezwykle ważny element strategii, określany przez władze koalicyjne terminem Reconciliation and Engagement – pojednanie i włączenie się. Szło o aktywne włączenie się społeczności, plemion i klanów, gdzie wiodącą rolę odgrywają zdystansowani wcześniej wobec koalicji szejkowie, w działania na rzecz poprawy bezpieczeństwa w prowincjach, a w konsekwencji w całym Iraku.
Jakim sposobem można było do nich dotrzeć?
– Sposobów na dotarcie do ludzi jest wiele. Trzeba mówić prostym językiem, często rozmawiać bezpośrednio. Działała kontrpropaganda, były bariery, ale uparcie tłumaczyliśmy: po to jesteśmy uzbrojeni, żeby zaprowadzić spokój. Budujemy struktury państwowe, aby zapewnić porządek, by lepiej wam się żyło. Musieliśmy zdobyć ich serca i umysły.
A materialne wsparcie odniosło skutek?
– Było znaczące i różnorodne. Sukcesem zakończyła się rozpoczęta z wielkimi problemami akcja „Unia rolnicza” prowadzona na terenie całej prowincji. Zainwestowaliśmy miliony dolarów z funduszu CERP (Commander’s Emergency Response Program), poczynając od zakupu nawozów, poprzez sprzęt, szkolenia, budowę struktur rolnych. Nasze CIMIC i G9 poprzez to działanie, oraz wiele innych, przyczyniły się zdecydowanie do sukcesu całej misji. Projekt „Unia rolnicza” powstał juz w 2005 r., ale długo pozostawał w uśpieniu. Wznowiła go VIII zmiana PKW, ale nie zdążyła dokończyć dzieła. Weszliśmy więc bardzo zdecydowanie, przede wszystkim wymuszając jego zalegalizowanie… Oficjalna władza, podejrzewam, do dziś się z nim nie pogodziła.
Odrzucali wsparcie, mimo że na swój sposób była to manna z nieba?
– NGO (organizacje pozarządowe), funkcjonujące jako pozarządowa spółdzielnia rolnicza, było i jest źle postrzegane przez administrację prowincji, gdyż wiodącą rolę sprawują w niej szejkowie. Projekt ma jednakże przyzwolenie i umocowanie prawne w rządzie irackim, w Bagdadzie. Wymusiliśmy wręcz akceptację na gubernatorze i radzie prowincji. Później potrzeba było wielkiego wysiłku, aby środki nie zostały zdefraudowane. Musieliśmy uzgadniać z szejkami, w sposób naturalny usiłującymi traktować wszelką pomoc jako swoją własność, że na przykład dzisiaj zaopatrujemy farmerów mających nie więcej niż sto donam ziemi, czyli mniej więcej 20 ha…
Władze pogodziły się z sytuacją?
– Naszym działaniom towarzyszyły ciągle oskarżenia i pomówienia, że prowadzimy działania skierowane przeciwko legalnej władzy, która akcji nie uznaje, więc tym samym koalicja działa w sposób nielojalny… Mówię o tym, by przedstawić pełny obraz i pokazać, jak musieliśmy balansować między tymi przeszkodami.
Żołnierze sprawdzili się w misji?
– O tak! Żołnierze z 25 BKP byli dobrze obeznani w sytuacji, ale dla ludzi z 1 Dywizji Zmechanizowanej w większości był to chrzest bojowy. Nie ukrywam, że mieli spore problemy natury psychologicznej. Widziałem, jak hartowała się ta stal, ale wcale nie było powiedziane, że musi się zahartować i nie pęknie. Mimo zbliżania się często do granic możliwości, duch się nie złamał.
Rozmawiał Piotr Bernabiuk
„Polska Zbrojna” nr 12, 23 marca 2008, s.16-17