Na sali sejmowej, 17 listopada 2006 (fot. ze zbiorów Archiwum Senatu RP)
Wożąc panią poseł
Aleksandra Natalli-Świat
W ciągu prawie pięciu lat naszej współpracy do największego spięcia z panią poseł doszło już na samym początku jej pierwszej sejmowej kadencji. Było to jesienią 2005 roku. Przyszedłem rano do biura i zastałem wyłamany zamek w drzwiach. Złodzieje zabrali to, co mieliśmy najcenniejszego – drukarkę i twarde dyski z komputera. Zawiadomiliśmy policję, oczywiście Olę i zaczęliśmy załatwiać ślusarza. Właścicielem budynku było wtedy miasto, więc trzeba było o tego ślusarza prosić urząd. Szło to opornie, do końca dnia ślusarz się nie zjawił. Dogadałem się z innymi lokatorami budynku, by zamykać główną wejściową bramę. Uznałem, że biuro jest bezpieczne i po prostu wyszedłem. Nie minęło wiele czasu, gdy zadzwoniła do mnie Ola z kosmiczną awanturą, jak mogłem być tak nieodpowiedzialny i zostawić niezabezpieczone biuro. Usiłowałem coś tłumaczyć, że przecież nic więcej nie da się stamtąd wynieść, że brama jest zamknięta, ale ona nie słuchała. „Chyba nie układa się nam współpraca” – powiedziała dość stanowczo. A ślusarza załatwiła sama, zjawił się w ciągu godziny od jej interwencji.
Złość jej przeszła dość szybko, ale przez dwa kolejne tygodnie nie odzywała się do mnie, w ogóle mnie nie zauważała. Wszystkie sprawy omawiała z drugim asystentem, jakbym nie istniał. Potem jednak wszystko wróciło do normy, najwyraźniej wybaczyła mi niefrasobliwość. A policja znalazła sprawcę włamania. Był to miejscowy oprych. Wziął twarde dyski, bo uważał, że może zarobić na ich sensacyjnej zawartości. Tylko że nie było na nich żadnej sensacji.
Po tej awanturze wiedziałem już, że nie zawsze będzie lekko, ale też nie będę miał szans na nudę. Szefowa bardzo emocjonalnie podchodziła do rzeczywistości i długo się nie zastanawiała, co powiedzieć, gdy miała do kogoś pretensje. Denerwowały ją różne sprawy. Bardzo przeżywała zarówno bzdurne informacje w mediach na swój temat, jak i to, że coś w Sejmie poszło nie po jej myśli. Umieliśmy rozpoznawać jej nastrój jeszcze zanim zdążyła wejść do biura. Jeśli słyszeliśmy szybkie kroki na schodach, a do pokoju wpadała jak burza, już było wiadomo, że jest zła i wszędzie będzie widziała bałagan, nawet na swoim własnym biurku. To były jedyne momenty, w których przeszkadzały jej porozrzucane papiery, zwykle nie zwracała na to uwagi. Sposób na jej zły nastrój był bardzo prosty – zachować spokój, choćby się w człowieku gotowało; sprawiać wrażenie, że się panuje nad każdym drobiazgiem, nawet gdy się nie miało pojęcia, o co chodzi. I zaraz wszystko grało. Trzeba przyznać, że była świadoma tej swojej słabości. Jeszcze zanim dobrze zdążyliśmy się poznać, ostrzegła pracowników swojego biura, że czasem reaguje nerwowo i z góry przeprasza, jeśli powie w takiej sytuacji o słowo za dużo. Szybko też doświadczyłem, że tak naprawdę jest osobą miękkiego serca. W jeden z pierwszych wyjazdów służbowych wyruszyliśmy do Krośnic, gdzie odwiedzała psychiatryczny oddział dziecięcy. Ola zbierała wszelkiej maści maskotki myszy, więc gdy zatrzymaliśmy się po drodze, wykorzystała okazję, by kupić sobie kolejne egzemplarze do swojej kolekcji. Kiedy jednak zobaczyła te chore dzieci, w pierwszym odruchu oddała im wszystkie zabawki.
Według mojej oceny jej największą wadą jako polityka było zbyt duże zaufanie do ludzi. Nie potrafiła być podejrzliwa lub choćby tylko ostrożna, nie miała cech twardego gracza, nie dostrzegała zawczasu niebezpieczeństwa intryg, wierzyła w dobre intencje. W wielu sytuacjach obracało się to przeciwko niej. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, ale była zupełnie niereformowalna. Podobnie jak w sprawie racjonalnego odżywiania. Jadła fatalnie: szybko, niezdrowo, byle jak i byle co. Ilekroć zamawiała do biura pizzę, robiłem jej wykłady na temat tego, jak ważne jest jedzenie. Efekt był tylko taki, że przy byle okazji naśmiewała się z moich kiełków czy otrębów. To był dla niej temat do rozmowy w samochodzie, podczas służbowych wyjazdów. A przejechaliśmy razem niemało, ponad 45 tysięcy kilometrów.
Była bardzo zdecydowaną osobą i wszystko musiała sobie natychmiast. Krótko przed jej śmiercią, na przełomie lutego i marca, pojechaliśmy w teren do Obornik Śląskich. Już mieliśmy wracać do Wrocławia, gdy zaskoczył nas nagły atak zimy. Napadało mnóstwo śniegu, a my w samochodzie na letnich oponach… Koła zaczęły buksować, auto nie mogło ruszyć z miejsca. Postanowiłem pójść po kogoś, żeby nam pomógł je wypchnąć. Ola stwierdziła, że szkoda czasu, bo ona już musi wracać do domu. Nie widziałem jednak innych szans, ruszyłem w kierunku jakiegoś budynku. Byłem już parę metrów dalej, gdy się obejrzałem i zobaczyłem taką scenę: elegancko ubrana pani poseł, w butach na wysokich obcasach i – jak wiadomo – drobnej postury, pcha spory samochód, a w dodatku on się porusza! Nie miałem innego wyjścia: zawróciłem i dołączyłem do niej. Udało się wypchnąć auto z zaspy, a ona nie zmarnowała cennego czasu.
Ola była w swoim wrocławskim biurze prawie w każdy poniedziałek. Zawsze dzwoniła w piątek, a najpóźniej w sobotę, żeby ustalić kalendarz na ten dzień. Plan na początek tygodnia był zwykle napięty, umawialiśmy mnóstwo spotkań. W ciągu tych wszystkich lat był tylko jeden weekend, gdy nie skontaktowała się ze mną, by dopiąć wszystkie terminy – przed 10 kwietnia 2010. Jej kalendarz na poniedziałek 12 kwietnia pozostał pusty. Nie zaplanowała nic. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło.
Krystian Mieszkała
źródło „Ola. Wspomnienia o Aleksandrze Natalli-Świat”, Alicja Giedroyć, s. 161-164.