Czecholuby w trasie

fot. Paweł Jakubek /archiwum Jacka Świata

Czecholuby w trasie

Aleksandra Natalli-Świat

Zbliżały się pierwsze prawie wolne wybory, a ja – już wtedy matka trojga dzieci – miałam poczucie, że omijają mnie ważne wydarzenia. Nie mogłam usiedzieć w domu, miałam silną potrzebę włączenia się w jakieś sensowne działanie. Dlatego gdy tylko powstał we Wrocławiu Komitet Obywatelski, pognałam tam, by jako wolontariuszka pomagać w kampanii. Tak poznałam wielu świetnych ludzi, między innymi Olę, z którą szybko się zaprzyjaźniłam. Razem byłyśmy w Centrum Demokratycznym, a potem w PC. Uczyłam się różnych działań, choć już wtedy nie wszystko mi się podobało. Żałowałam, że ci świetni ludzie, jakich poznałam w 1989 roku, zaczęli się dzielić.

Bez względu na mój stosunek do partyjnych podziałów, moja przyjaźń z Olą pozostała niezmienna. To ja zaraziłam Olę i Jacka fascynacją wszystkim, co czeskie. Jacek nawet wymyślił dla nas termin „czecholuby”. Pracując w Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej organizowałam weekendowe, majówkowe wyjazdy do Czech. To była klasyczna turystyka miejska – jeździliśmy od jednego pięknego miasteczka do drugiego, zwiedzając liczne świetnie zachowane zamki i pałace, a wieczorami integrowaliśmy się z miejscową ludnością, pijąc nasze ulubione czeskie piwo i chłonąc hrabalowskie klimaty. Zawsze mieliśmy precyzyjnie opracowane trasy przez naszą koleżankę, która jako historyk sztuki była kopalnią wiedzy o każdym z oglądanych obiektów. A w drodze powrotnej kupowaliśmy tamtejsze specjały, jak np. olomouckie tvarużki (które musiały być hermetycznie zapakowane, żeby podróż w ogóle mogła dojść do skutku), ale także znakomite morawskie wina. Ola uwielbiała te nasze wypady. Zostaliśmy też fanami Jaromira Nohavicy, jeździliśmy na jego koncerty wszędzie, gdzie się dało. Jeden z takich koncertów, w Jiczynie, szczególnie zapadł mi w pamięć. Rezerwowaliśmy bilety we Wrocławiu, w ostatniej chwili odbierając je w kasie. Nohavica dowiedział się, że przyjechała go posłuchać cała grupa przyjaciół z Polski, przywitał nas ze sceny, a potem grał nasze ulubione piosenki.

Tak się składało, że spędzałam z Olą i jej mężem większość sylwestrowych nocy. To były różne imprezy, czasem wyjazdowe. Kiedy nie udało się nam wyjechać gdzieś dalej, udawaliśmy się choćby za miasto, zbieraliśmy chrust, robiliśmy ognisko i świetnie się bawiliśmy. Po północy lądowaliśmy zwykle u któregoś z nas w domu. Ola bardzo lubiła tańczyć, była w tym niezmordowana. W ogóle angażowała się we wszystko, co robi. Jak pracowała, to pracowała, a jak się bawiła – to do upadłego. Zawsze była skłonna brać udział w najbardziej szalonych, nocnych eskapadach.

W tych bardzo towarzyskich latach 90. najtrudniejsza dla naszego grona była pewna impreza imieninowa u Oli i Jacka. W ich domu nie można było palić – palacze musieli wychodzić na balkon, a było zimno. To jeszcze można było przeżyć, ale trudno było znieść ich psa. To nieznośne stworzenie nie dawało nam spokoju, nieustannie domagając się głośnym szczekaniem dokarmiania. Nie dało się normalnie rozmawiać.

Gdy pies zachorował, trzeba było go kilka razy dziennie wynosić na podwórko, bo nie mógł chodzić po schodach. Olka była tak przejęta jego chorobą, że całe życie organizowała wokół jego potrzeb. W końcu pies umarł – bo nie odważyłabym się powiedzieć, że zdechł. Jeszcze przez wiele miesięcy Ola i Jacek przeżywali żałobę. Ola była osobą niezwykle uczuciową i lojalną. Kłopoty i problemy przyjaciół, ale także zupełnie obcych ludzi, naprawdę ją obchodziły. Nigdy nie odmawiała pomocy, często sama ją proponowała i umiała to robić, była bardzo taktowna i dyskretna.

Spotykałyśmy się regularnie – choć już nie tak często – także wtedy, gdy Ola poszła do Sejmu. „Tylko nie rozmawiajmy o polityce” – czasem mnie prosiła. Bywała tym wszystkim zmęczona, ale nasze spotkania miały typowo babski charakter. Rozmawiałyśmy o moich dzieciach, o rodzinie, o wszystkim – tylko nie o tym, co się dzieje w Sejmie. Rozumiałam doskonale, że chce od tego odpocząć, choć niewątpliwie polityka była jej pasją. Przecież zajmowała się nią od czasów studenckich, zawsze też umiała patrzeć szerzej i dalej, poza czubek własnego nosa, ale także poza interesy tylko partyjne.

Do politycznej działalności predestynowała ją jeszcze inna cecha: Ola była konkretna. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że myślała jak facet. Potrafiła słuchać i dogadywać się z ludźmi o różnych poglądach. Przyjmowała różne argumenty – jeśli były to rzeczywiście argumenty, a nie tylko emocje. Była świetnym dyskutantem, niejeden konkurent polityczny przekonał się o tym osobiście. To był jej żywioł. Mimo sprecyzowanego poglądu na to, jak powinno wyglądać zarządzanie państwem, nie była zbyt radykalna ani też ślepa na zachowania niektórych kolegów, nawet tych z własnej partii. Szczególnie irytowali ją ludzie, którzy pchali się do mediów tylko po to, żeby w nich zaistnieć. Kompletnie tego nie rozumiała, ona sama nie miała „parcia na media”, a na początku jej poselskiej kariery był to wręcz dla niej horror. Kiedyś nawet z powodu kontaktów dziennikarzami zadzwoniła do mnie z płaczem. Zgodziła się na wywiad dla telewizji we własnym mieszkaniu. Pożałowała tego pięć minut później, ale już nie miała wyjścia. Ekipa zjawiła się bladym świtem, rozstawiając kamery i oświetlenie, przestawiając meble. Zamieszanie było straszne i wszystko długo trwało. W końcu dochodzi do wywiadu, Ola odpowiada na pytania, oprowadza ekipę po mieszkaniu, pokazując m.in. swoją kolekcję maskotek myszy. Jest ich sporo, niektóre to prawdziwe jubilerskie cacka, każda ma swoją historię, a Ola ma do swojego zbioru emocjonalny stosunek. I nagle dziennikarz patrzy na nią krytycznie i pyta z niejakim zdumieniem: „I pani naprawdę chce te myszy pokazać całej Polsce?” Może intencje dziennikarza nie były złe, ale na Olę to pytanie podziałało jak kubeł zimnej wody. Poczuła się potraktowana jak mała, głupia dziewczynka, bardzo ją to dotknęło. Robiąc jednak tak błyskawiczną polityczną karierę, nie mogła uciec przed mediami, czego miała świadomość. Z czasem przychodziło jej to łatwiej, stawała się perfekcyjna także w tej dziedzinie.

Sylwestra 2009/2010 także spędziłyśmy razem. Spotkaliśmy się w bardzo kameralnym gronie, z dala od świata polityki, Ola przyniosła swoje firmowe ciasto z orzechami i roladki. Potem poszliśmy całą grupą oglądać fajerwerki z kładki dla pieszych na ul. Grabiszyńskiej, piliśmy szampana, wspominaliśmy nasze dawne szalone imprezy i planowaliśmy następne. W tę Wielkanoc umówiliśmy się jak przed laty na długi majowy weekend. Mieliśmy tym razem pojechać do Ołomuńca.

Iwona Timingeriu
źródło „Ola. Wspomnienia o Aleksandrze Natalli-Świat”, Alicja Giedroyć, s. 110-113.