fot. Paweł Jakubek /archiwum Jacka Świata
Nie była zimnym ekspertem
Aleksandra Natalli-Świat
Bawi mnie ostatnio podkreślany wizerunek Oli jako osoby poważnej, zrównoważonej, zajmującej się jedynie sprawami finansów – takiego zimnego eksperta. Znałyśmy się trzydzieści lat, od października 1980 r., gdy spotkałyśmy się w NZS-ie Akademii Ekonomicznej. Wszyscy jej znajomi wiedzą, że była osobą szalenie emocjonalną, wybuchową, a czasem wręcz kłótliwą. Mam podobny temperament, więc często dochodziło między nami do bardzo burzliwych dyskusji, kłóciłyśmy się tak, że iskry w powietrzu fruwały. Olka potrafiła nas rugać na zebraniach NZS-u, wpadała w szewską pasję z powodu naszego bezwładu czy bałaganiarstwa. Ona koniecznie chciała działać, coś robić, strasznie denerwowała ją bierność, w jaką czasem wpadaliśmy. Potrafiła nas zdominować, na pewno już w tym okresie miała cechy przywódcze. Przez swoją wcześniejszą działalność w SKS-ie była też chyba bardziej od nas świadoma, o co w tym wszystkim chodzi. Szczerze mówiąc, do momentu stanu wojennego wielu z nas dość naiwnie oceniało rzeczywistość. Nie tylko dlatego, że byliśmy tacy młodzi, ale również z powodu braku punktu odniesienia – nie znaliśmy innej rzeczywistości niż komuna, a trudno wszystko kontestować.
W czasach NZS-u przećwiczyliśmy coś bardzo ważnego – prawdziwą, legalną działalność organizacyjno-społeczną. Walczyliśmy – i to skutecznie – o nasze małe cele: wpływ na program studiów, wybór władz uczelni, udział reprezentacji studenckiej w kolegiach wyborczych. Oczywiście biliśmy także pianę podczas wielogodzinnych dyskusji, ale nie było to sednem pracy w organizacji. Kształtowało nas działanie i myślę, że to doświadczenie bardzo się później Oli przydało. W przeciwieństwie do wielu polityków, którzy wyszli z podziemia, potrafiła funkcjonować publicznie według zdrowych zasad, a nie powielać konspiracyjne wzory zachowań. Konspiracja ma to do siebie, że człowiek musi być podejrzliwy, zachowywać rezerwę, często zamyka się w swoich sądach i nie jest otwarty na innych. W legalnej polityce taka postawa jest bez sensu i Ola dobrze rozumiała, że to inna jakość.
Na I zjeździe NZS-u Ola reprezentowała Akademię Ekonomiczną. Była także naszą reprezentantką wśród wrocławskiej studenckiej opozycji. W stanie wojennym stała się więc naturalnym łącznikiem między nami a środowiskiem kreowanym głównie przez Uniwersytet Wrocławski. Po studiach utrzymywanie działalności opozycyjnej było trudniejsze. Opuściliśmy uczelnię, część z nas porozjeżdżała się po kraju, znajdując pracę w różnych miejscach. Niektórzy z byłych członków NZS-u zrezygnowali z działania w podziemiu, inni je kontynuowali na własną rękę, wchodząc w różne kręgi. Zasada była taka, że nie opowiadało się o tym nawet najbliższym, żeby nie obciążać ich taką wiedzą. Im mniej wiesz, tym mniej można z ciebie wyciągnąć. Ja zaangażowałam się w Solidarność Walczącą, byłam dobrze zakonspirowanym łącznikiem między drukarniami a producentami matryc. Moja wiedza była bardzo niebezpieczna – mogłam zidentyfikować niemal wszystkich twórców bibuły. W związku z tym obowiązywały mnie różne zakazy, np. nie wolno mi było uczestniczyć w demonstracjach. Spotykałyśmy się w tym czasie z Olą dość regularnie, ale nie mówiłyśmy o tym, co robimy, mimo że miałyśmy do siebie zaufanie. Były to spotkania czysto towarzyskie. Wszystko się wydało przez zabawny zbieg okoliczności. W połowie lat 80. mój kontakt (nie wiem nawet, jak miał na nazwisko) dostał stypendium naukowe za granicą. Chciał z niego skorzystać, ale dręczyło go, że nie może znaleźć nikogo, kto go zastąpi. Po namyśle stwierdził, że spróbuje porozmawiać z następnym w łańcuszku i da mi znać. Kiedy spotkaliśmy się po tej rozmowie, był bardzo rozbawiony. Okazało się, że ów „następny” doskonale mnie zna. Był to Jacek Świat, mąż Oli. Zatem od dłuższego czasu jakiś facet pośredniczy między mną a Jackiem, a ja bywam u nich w domu i oboje nie mamy o tym pojęcia… Od tego czasu nasza konspiracyjna robota nabrała innego wymiaru. Przychodziłam poplotkować z Olką, przedtem przekazując Jackowi, co trzeba. I w dodatku nic nie mogło się wydawać podejrzane, bo przecież odwiedzałam po prostu przyjaciółkę ze studiów!
Kiedy Ola po raz pierwszy została posłem, miała do mnie pretensje, że wyłączyłam się z polityki. „Już nie chce ci się nic robić, jak ty tak możesz!” – krzyczała na mnie. Uważała, że w Polsce polityka jest chora m.in. dlatego, że angażuje się w nią tak niewiele osób. To ją naprawdę bolało. Kiedy miała jakiś problem merytoryczny, obdzwaniała znajomych, których uznawała za ekspertów w jakichś dziedzinach, prosząc ich o różne opinie, analizy. Często pytała o zdanie także mnie, choć wiedziała, że w niektórych sprawach nasze poglądy nie są zbieżne. Były między nami kontrowersje. Pod koniec lat 80. byłam przez dwa lata doradcą rad pracowniczych dużych wrocławskich zakładów. Kiedy zobaczyłam tę niemoc, to myślenie wyłącznie o własnych, doraźnych interesach, a nie o celach ogólnych, o rozwoju – stałam się w pewnym momencie wyznawcą skrajnego liberalizmu. Olka była zwolenniczką podejścia społecznego, ale na poziomie dystrybucji, a nie wytwarzania. Efektywne funkcjonowanie i sprawiedliwy podział – to kwintesencja jej poglądów na temat gospodarki. Te różnice nie były jednak nigdy powodem naszych kłótni. Umiałyśmy o tym dyskutować.
Ostatni raz widziałam Olę 15 stycznia 2010 r. w Operze Wrocławskiej podczas uroczystości 100-lecia uczelni technicznych we Wrocławiu. Biegnę po schodach na wielką galę, a tu telefon. Dzwoni Olka: „Gdzie jesteś?” „Na schodach” – odpowiadam. „Ja też, na dole” – ucieszyła się. Często wykorzystywałyśmy tego typu okazje, żeby pogadać. Czasem było tak, że pani poseł „odbębniała” oficjałki, a tak naprawdę chodziło o to, żeby się spotkać ze mną. Trochę tak, jak w konspiracji. Na niektórych zdjęciach z takich uroczystych spotkań widać stosunek poważnej pani poseł do zadęcia i blichtru. Zaręczam, że te głupie miny na części z nich to nie przypadek… Może po tym, co się stało, wspominam ją nieco w zbyt żartobliwym tonie. Ale uważam, że ludzi powinno się pamiętać w ich najlepszych momentach w życiu.
Podczas jednej z naszych rozmów zażartowałam, że mało się pokazuje w telewizji. Odpowiedziała, że tak naprawdę tego wcale nie lubi. Denerwowali ją niektórzy koledzy, którzy pchali się do mediów, nie mając wiele do powiedzenia, tylko dla popularności. Ona o to nie zabiegała. Wizerunek osoby kompetentnej, wypowiadającej opinie o sprawach, na których się znała, nie był sztucznie wykreowany. I to się czuło, nie było rozdźwięku między wizerunkiem a prawdziwą osobą, nie było w tym najmniejszego fałszu. Na pogrzebie Oli Jarosław Kaczyński powiedział, że „to nie ona o nas zabiegała; to my zabiegaliśmy o nią”. Taka była prawda.
Ola osiągnęła w życiu coś, co nie każdemu się udaje – wewnętrzną dojrzałość. I to nie tylko dlatego, że nauczyła się poskramiać swój temperament i panować nad emocjami – przynajmniej w sytuacjach publicznych. Mam wrażenie, że w czasach studenckich często brawurą pokrywała pewną nieśmiałość, brak pewności siebie. Kiedy człowiek jest młody, obawia się różnych rzeczy. W pewnym momencie dochodzi się do etapu, gdy przestaje się bać. Jej udało się osiągnąć wewnętrzną zgodę, emocjonalne optimum. To było strasznie fajne.
Agnieszka Wilczyńska
źródło „Ola. Wspomnienia o Aleksandrze Natalli-Świat”, Alicja Giedroyć, s. 37-41