Rozmowa z Maciejem Łopińskim

Z Maciejem Łopińskim – swoim rzecznikiem prasowym, lotnisko w Łodzi, 25 lipca 2006 (fot. Maciej Chojnowski / Kancelaria Prezydenta RP)

Rozmowa z Maciejem Łopińskim

Lech Kaczyński

Spotkanie
W 1980 roku do redakcji tygodnika „Czas”, w której pracowałem, dotarł wywiad z młodym prawnikiem działającym w opozycji, współpracującym z „Solidarnością”. Rozmowa bardzo mi się podobała, chciałem ją opublikować, co niestety się nie udało. Do wywiadu było dołączone zdjęcie Lecha Kaczyńskiego w zielonej, militarnej kurtce – sam nosiłem podobną – z lekkim uśmieszkiem, trochę ironicznym, ale ciepłym. Pomyślałem sobie, że i z tekstu, i ze zdjęcia wynika, że to jest mądry i sympatyczny chłopak i warto byłoby go poznać. Ale jakoś się mijaliśmy: nie spotkaliśmy się w „karnawale”, potem Leszek na długo trafił do internatu, a później ja do aresztu – i wreszcie zetknęliśmy się w podziemiu. Przyjechałem kiedyś na spotkanie z Bogdanem Lisem i Zbigniewem Bujakiem. Chyba właśnie Bujak powiedział: „Może byś został do jutra, bo będzie Leszek Kaczyński? Chyba go nie znasz, może warto by było, żebyście się poznali. On ma bardzo fajne analizy”. Odparłem: „OK”. Przyjechał Leszek, analiza, którą wtedy przedstawił, była trafna, precyzyjna. Bardzo mi się podobało to, co mówił, i to, jak mówił, i chyba sobie przypadliśmy nawzajem do serca. I tak się zaczęła nasza znajomość, która dość szybko przerodziła się w przyjaźń.

Konspiracja
Leszek żył jakby w dwóch światach: z jednej strony – podziemie: konspiracyjne spotkania, drukarnie, kolportaż, z drugiej – uniwersytet: studenci, wykłady, ćwiczenia, rady wydziału. Zawsze twierdził, że to mu daje styk z rzeczywistością, nie pozwala mu się od niej oderwać – żyje tymi samymi problemami, co zwykli obywatele Peerelu, ma takie same kłopoty. Zdarzało się, że zawodowi – w cudzysłowie – rewolucjoniści trochę się od realiów odrywali i kończyło się to dla nich frustracją. Jednak takie równoległe funkcjonowanie na uczelni i w podziemiu zajmuje bardzo dużo czasu. Szczególnie męczący jest „jałowy bieg” konspiracji. Jeśli nie chcę wpaść, muszę sprawdzać wiele razy, czy ktoś za mną nie idzie, posługiwać się skrzynkami i lokalami kontaktowymi, śluzami, gubić ewentualne ogony, kontaktować się przez łącznika. To nie posuwa do przodu spraw, które mam do załatwienia, za to długo trwa. Dlatego aby uciec od tych uciążliwości, bardzo często, kiedyśmy się z Leszkiem spotykali, rozmawialiśmy nie tylko o codziennych sprawach podziemia solidarnościowego: kogo zamknęli, kogo wypuścili, o tym, że trzeba znaleźć mieszkanie na redakcję, albo zmienić lokal, albo napisać oświadczenie, albo o tym, jak ma zareagować Tymczasowa Komisja Koordynacyjna czy Regionalna Komisja Koordynacyjna, ale też o książkach, filmach, dzieciach, zwierzętach, o życiu…

Przyjaźń
W okresie podziemia nasz kontakt był częsty. Dobrze się rozumieliśmy, lubili, przyjaźnili. W latach dziewięćdziesiątych widywaliśmy się rzadziej, bo Leszek pracował w Warszawie. Kiedy on przyjeżdżał do Gdańska albo ja do Warszawy, wtedy się spotykaliśmy, rozmawialiśmy. Gdzieś od roku 2000 bywałem częściej w Warszawie, więc i spotkania stały się bardziej regularne.

Od grudnia 2005 roku spędzaliśmy ze sobą wiele, bardzo wiele czasu. Leszek był chyba moim najlepszym przyjacielem, wiedział o mnie bardzo dużo. Przyjęło się, że w takich profesjonalnych związkach to szef gabinetu jest od tego, żeby udzielać rad prezydentowi, a nie odwrotnie. Tymczasem ja mu też bardzo dużo zawdzięczam w sensie przyjacielskim. To była wymiana ekwiwalentna: on mi też bardzo dużo dawał. Chyba nawet więcej… Był po prostu dobrym, wiernym, lojalnym aż do bólu przyjacielem. Chociaż od jego śmierci niedługo miną dwa lata, wciąż się łapię na tym, że czasami nachodzi mnie myśl „Muszę to przedyskutować z Leszkiem. Ciekaw jestem, co on by mi powiedział, co by mi doradził”.

Wypoczynek
Prezydent potrafił pracować w niezwykłym tempie i bardzo intensywnie. Czasami powodowało to, że niektórzy z jego współpracowników nie wytrzymywali takiego tempa. Potrafił powiedzieć: „Dobra, teraz odpoczywamy i się zrelaksujemy”. Bardzo lubił odpoczywać czynnie, chociaż lubił też słuchać muzyki. Lubił muzykę klasyczną, ale także włoskie romantyczne piosenki, słuchał też – podobnie jak ja – Jacka Kaczmarskiego.

Lubił książki, dużo czytał. Narzekał, że jako prezydent miał mało czasu na czytanie. Zawsze gdy jechał do Juraty – jako prezydent zwykle tam wypoczywał – prosił mnie przed urlopem, żebym mu coś wybrał do czytania. Bardzo lubił naukową literaturę historyczną, ale czytał też powieści, co nas różniło, bo ja czytam je rzadko – wolę eseistykę. Pamiętam, że kiedyś przed wyjazdem do Juraty dałem mu „Dolinę nicości” Wildsteina i „Hańbę” Coetzee’ego. Bardzo mu się spodobały.

Zwierzęta
Leszek niezwykle kochał psy, ale wolał koty. Największy komplement, jaki mogła usłyszeć Lula, jego suczka przygarnięta na stacji benzynowej, brzmiał: „mądra psica, prawie tak mądra jak kocica”. W pałacu mieli dwa koty – Molly i Rudolfa, czarnego rozbójnika, i dwa psy – Tytusa, teriera, i właśnie Lulę, kundliczkę, i cała czwórka żyła zgodnie przez dłuższy czas. Marylka też lubiła zwierzaki – koty, psy. Między nimi nie było żadnego pola konfliktu – inaczej bywało czasem między zwierzakami. Gdy na przykład rzuciło się piłkę Tytusowi, ten ruszał jak sprężyna, a Lula za nim, gryząc go w pupę. On w ogóle nie reagował, tak był skupiony na piłce. W innych wypadkach jak najbardziej reagował: kiedyś na przykład złapał za nogę świętej pamięci Władka Stasiaka. W ogóle nie lubił mundurowych, chociaż Władek munduru nie nosił… Żołnierzy z ochrony czasem trzeba było pilnować, żeby Tytus nie ruszył ostro do ataku. Kiedy państwo prezydentostwo wybierali się razem ze zwierzakami do Juraty, w samolocie Tytus sprawiał wrażenie, jakby to on był szefem na pokładzie i rządził.

Początek współpracy w 2005 roku
W 1991 roku Jan Krzysztof Bielecki zaproponował mi, żebym został rzecznikiem rządu. Potem w mediach rozeszła się anegdota, że odmówiłem mówiąc, że rząd nie może się składać z samych brodatych kurdupli. Nosiłem wtedy dłuższą brodę, natomiast wzrostu byłem takiego jak dzisiaj, a Jan Krzysztof Bielecki też nie należy do wysokich mężczyzn. Odbyliśmy wtedy jednak rozmowę z Leszkiem, który miał propozycję, żeby zostać wicepremierem do spraw społecznych w rządzie Bieleckiego. Powiedziałem wówczas Leszkowi, że jeśli on się na to zdecyduje, to ja bardzo poważnie potraktuję propozycję Krzysztofa Bieleckiego. Ale Leszek się na to nie zdecydował i ja też wtedy nie wszedłem do polityki.

Później mi przypomniał tę naszą rozmowę z 1991 roku. Mówił „Jeśli wtedy byś się zdecydował, to teraz chyba tym bardziej. Będę startował w wyborach prezydenckich i oczekiwałbym, że dotrzymasz słowa”. Jakiś czas się zastanawiałem, ale w końcu się zdecydowałem – jego wizja Polski była też moją.

Okres prezydentury
Leszek i Marylka mieszkali na Powiślu. Wynajmowali mieszkanie w Warszawie, gdy Leszek był prezydentem miasta, i na początku prezydentury państwa mieszkali tam dalej, co było z punktu widzenia logistyki mało praktyczne. Prezydent nie może zrezygnować z ochrony osobistej, w związku z tym były problemy z borowcami. Leszek jeszcze nie miał ochoty na przenosiny do pałacu, a z kolei Belweder wydawał mu się znakomitą rezydencja dla głów państw odwiedzających Polskę. W końcu podczas którejś wizyty zagranicznej – już nie pamiętam, której – Marylka załatwiła to sama. Prezydent wrócił i okazało się, że już nie mieszka na Powiślu. On był zaskoczony, na początku nawet trochę zły, bo nie lubił się przeprowadzać. Był pod tym względem dość konserwatywny. Zresztą szczególnie mężczyznom w naszym wieku często się zdarza, że nie lubimy radykalnych zmian.

Mieszkanie w Pałacu Prezydenckim na górze nie było szczególnie wygodne. Życie towarzyskie państwa Kaczyńskich toczyło się właściwie w tak zwanym małym apartamencie. Zwykle tam właśnie razem jedliśmy czy spotykaliśmy się w gronie kilku osób. Po drugiej stronie klatki schodowej był najpierw pokój – ni to hol, ni to salonik, potem jedna sypialnia mniejsza, druga większa, łazienka i pokoje w amfiladzie – jadalnia, salon, gabinet. Mam wrażenie, że Leszek nigdy nie doszedł do końca – im bliżej drzwi wejściowych, tym częściej tam bywał. Jeszcze jadalnia była czasem wykorzystywana przy okazji większych spotkań. Jeśli wigilia nie odbywała się w Juracie, to właśnie w tej jadalni. Ale dalej, w gabinecie, już chyba nigdy nie urzędował.

Na dole, w części biurowej, pokoje też były w amfiladzie. Wchodziło się przez sekretariat. Po lewej stronie były drzwi do mojego gabinetu, a po prawej najpierw gabinet prezydenta, potem salonik z kominkiem i biblioteka. Prezydent był perypatetykiem – myślał i mówił chodząc. Częściej maszerowaliśmy we dwóch u niego, przez trzy pokoje: bibliotekę, salon i gabinet, i wracaliśmy. Ale na przykład późno wieczorem albo gdy problem do rozstrzygnięcia był szczególnie ważny, maszerowaliśmy od jego biblioteki przez prezydencki salonik, gabinet i sekretariat aż do mojego gabinetu i z powrotem.

Przygotowując się do wystąpienia, prezydent najpierw brał od nas materiały – czasami prosił o tezy, czasami o gotowy tekst – i siadał z nimi sam. W zależności od stopnia złożoności problemu i wagi wystąpienia trwało to dłużej albo krócej. Układał sobie w głowie to wystąpienie. Bardzo nie lubił czytać. Pamiętam dosłownie kilka przypadków z tych paru lat jego prezydentury, żeby czytał tekst. Czytał inauguracyjne orędzie 23 grudnia 2005, czytał chyba pierwsze wystąpienie w Nowym Jorku podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mówił z głowy lepiej niż czytał. On potrafił z głowy wygłosić godzinne, a czasem nawet dłuższe przemówienie, wykład. Pewnie pomagało mu w tym jego doświadczenie akademickie, ale nie tylko. Miał znakomitą pamięć – jak słoń, jak to się mówi. Czasami wpędzał mnie w konfuzję, bo potrafił powiedzieć „A piętnaście lat temu co innego mówiłeś”. Miał znakomitą pamięć do faktów, dat, nawet w dziedzinach, którymi bezpośrednio się nie zajmował, na przykład sportem. Nie był członkiem klubu kibica, ale pamiętał wyniki meczów, miejsca, czasy, odległości.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 30 marca 2012