Na wakacjach w Kapsztadzie, RPA, 2008 (fot. ze zbiorów Elżbiety Płażyńskiej)
Nie interesuje cię, co jest za horyzontem?
Maciej Płażyński
Poznaliśmy się z mężem na studiach. Po pierwszym roku studiów prawniczych w Lublinie przeniosłam się na Wydział Prawa do Gdańska. Tam spotkałam Macieja Płażyńskiego po raz pierwszy w grupie studenckiej, do której trafiłam. Pamiętam do tej pory jego przykuwające i przeszywające spojrzenie, które towarzyszyło mi przez całe studia. Byliśmy parą studencką, co później zaowocowało małżeństwem. Był typem zdobywcy. To on zastawił na mnie swoje sidła, oswajał, aż w końcu zdobył. To wszystko rozwijało się powoli, mąż był konsekwentny, a ja oczywiście na to przyzwalałam. Nie był duszą towarzystwa. Nie był wesołkiem, a takie osoby zwykle uważa się za dusze towarzystwa. Bardzo lubił nocne rozmowy z przyjaciółmi, spędzanie czasu w gronie kolegów. Nie lubił tańczyć. Dopiero po latach małżeństwa zrozumiał, jak bardzo ja lubiłam tańczyć. Gdy byliśmy na jakiejś uroczystości połączonej z tańcami, chcąc mi zrobić przyjemność, prosił mnie wówczas do tańca. Robił to dla mnie. Potem czułam, bo to się czuje, że byliśmy w tańcu zgrani i jemu to też sprawiało przyjemność. Myślę, że byłam dla niego najlepszą partnerką. Gdy czasami tańczył z innymi kobietami, to nie wychodziło mu to już tak dobrze, jak ze mną.
Mąż był zawsze indywidualistą. Ten indywidualizm przejawiał się w każdym jego zachowaniu, także w sposobie studiowania, w nauce. Nie był pilnym studentem, w tym sensie, że nie przykładał wagi do obecności na wykładach, ćwiczeniach, nie robił notatek podczas zajęć. Na ćwiczenia przychodził wówczas, gdy wiedział, że ja na nich będę, raczej po to, żebyśmy mogli wspólnie wrócić do domu. Oczywiście podchodził do egzaminów i nie miał problemów z ich zdaniem, ponieważ uczył się bardzo szybko, dzięki świetnej pamięci. Jego indywidualizm w studiowaniu przejawiał się również w tym, że poszukiwał czegoś poza kierunkiem, który miał na co dzień. Próbował dostać się na studia w Szwajcarii. Przeszedł przez wszystkie procedury eliminacyjne, miał być studentem ekonomii, ale ostatecznie sprawy polityczne zatrzymały go w kraju. Tutaj pozostał i zajął się działalnością publiczną.
W 1981 r. ja skończyłam już studia, mąż – jeszcze nie. Miał indywidualny tok studiów, który w jego przypadku nie prowadził do szybszego ukończenia nauki, wręcz przeciwnie – jego studia trwały dłużej. Dostałam się na aplikację sądową, którą podjęłam. Gdy w grudniu 1981 r. został wprowadzony stan wojenny, mąż – a wówczas jeszcze narzeczony – przeszedł do podziemia. Miałam świadomość, że lepiej nie afiszować się naszym związkiem, ponieważ zależało mi na skończeniu aplikacji. Mieliśmy nadzieję, że te złe czasy się skończą, że moja aplikacja ma sens i powinnam ją skończyć. I tak się stało. Potem się pobraliśmy. To był rok 1983. Początkowo mieszkaliśmy u moich rodziców. Tak jak większość młodych małżeństw, mieliśmy jeden pokój. Ale mąż wiedział, że budowanie własnego domu, swojego ogniska domowego jest bardzo ważne dla małżonków, szczególnie gdy pojawia się dziecko. I tak po roku kupiliśmy w Oliwie mieszkanie i tam zamieszkaliśmy Z mojego punktu widzenia nie było to lekkie życie. Miałam trójkę dzieci, bardzo zaangażowanego w działalność opozycyjną męża. Wszystkie problemy stanu wojennego, związane z pieniędzmi, których zawsze było mało, czy z aprowizacją, spadały na mnie. Te lata były trudne i nie wspominam ich dobrze. Tym bardziej, że działalność męża bardzo go pochłaniała – rozumiałam to. Wracał w nocy albo wieczorami, a ciężar wszystkich obowiązków związanych z dziećmi, z domem, spoczywał na moich barkach.
Jednak gdy patrzę z perspektywy lat, mimo tych obciążeń dnia codziennego, takie życie miało plusy. Znajomości męża w środowisku opozycyjnym były bardzo rozległe. Gościliśmy wielu jego przyjaciół na nocnych rozmowach w domu. Wiara, że wszystko, co robi mój mąż, robi w słusznej sprawie, i że to kiedyś przyniesie efekt, stanowiła dla mnie istotny element życia. Czułam, że nie na darmo się poświęca. I chociaż ta nieobecność męża w domu była dla mnie bardzo trudna, w pełni to akceptowałam i świadomie porzuciłam własne ambicje, również zawodowe. To, że zrezygnowałam trochę z siebie, nie było spowodowane tylko zrozumieniem dla tego, co robi, ale przede wszystkim wynikało z miłości do niego.
Po okresie działalności podziemnej przyszedł równie intensywny czas aktywności publicznej. Pierwszym wyzwaniem zawodowym było objęcie przez męża stanowiska Wojewody Gdańskiego za rządów premiera Tadeusza Mazowieckiego. Wówczas mąż przeskoczył z opozycyjnych dżinsów i czarnego sweterka, w którym zawsze chodził, w garnitur. W czasach opozycji walczył o to, aby Polska się zmieniła. Skoro tak się w końcu stało i zaproponowano mu objęcie stanowiska wojewody, to poczucie odpowiedzialności za to, co zaczęło się dziać, było w nim tak silne, że przyjął ten urząd bez wahania. Budował w Gdańsku, w województwie zręby demokracji.
Dla męża podejmowanie decyzji wynikających z nowych obowiązków zawodowych nie stanowiło trudności. On zawsze najpierw poznawał miejsce, w którym był, jego problemy, a potem… wszystko stawało się proste. Potrafił podejmować decyzje, opierać je na racjonalnych przesłankach. Trudniejsze były dla niego rzeczy prozaiczne, jak to, żeby przeistoczyć się w urzędnika, chodzić w garniturze… Tym bardziej, że jego wiek nie sprzyjał takiemu „zurzędniczeniu” – miał wówczas 32 lata. Obecnie objęcie takiej funkcji w tak młodym wieku jest czymś nie do pomyślenia, ale w tamtych rewolucyjnych czasach kariery układały się w inny sposób. Z opozycji przechodziło się do zinstytucjonalizowanej działalności publicznej.
Wraz ze służbą męża w Warszawie zaczęły się jego ciągłe wyjazdy. Z perspektywy czasu myślę, że dla mnie było to łatwiejsze. Ja byłam z dziećmi w domu, a to on ciągle miał do domu daleko. Tak było przez wiele lat, to naprawdę wymagało wielu wyrzeczeń. Zdarzało się, że aby się spotkać ze mną w domu, mąż przylatywał z Warszawy ostatnim samolotem. Wyjeżdżałam po niego na lotnisko około 1.00 w nocy, a on rano odlatywał już pierwszym samolotem. Gdy tylko mógł, chociaż na parę godzin wracał do domu. Był człowiekiem silnym psychicznie i fizycznie. Ciągle kursowanie między Gdańskiem a Warszawą dawało się we znaki. Ja nie czekałam na męża do piątku, by potem w sobotę i niedzielę być razem w domu, jak może niektórzy robią. Mogłam mieć męża po południu na dwie, trzy godziny, a potem rano znowu się rozstawaliśmy. W ten sposób mąż zawsze był obecny, bo zawsze mógł przyjechać i chwilę z nami pobyć. Teraz odnajduję sens jego nieoczekiwanych przyjazdów do domu. Czasami, gdy wracał, dzieci już spały, rano jednak zawsze pytały, czy tata był w nocy w domu. Jeśli był, to im opowiadałam, że był, co mówił. Kontakt z nim w ten sposób był dla dzieci również bardzo istotny. To nie był tata, który pojawiał się raz na tydzień, to był tata, który może był dziś, może będzie jutro… Takie przeświadczenie zawdzięczam wyłącznie mężowi, jego wyobraźni i woli, że to trzeba robić, nawet jeśli czasami jest się bardzo zmęczonym.
Mąż zyskiwał sympatię ludzi w bezpośrednim kontakcie. Z daleka mógł wydawać się zasadniczy, powściągliwy. Dopiero bezpośredni kontakt, obcowanie z nim, pozwalały odkryć, że jest człowiekiem bardzo życzliwym i ciepłym. To ciepło było w środku, wyczuwało się je, rozmawiając z nim, spędzając z nim czas.
O dzieciństwie męża, jego wczesnej młodości wiem z przekazów rodzinnych. Od początku miał taką cechę, która towarzyszyła mu przez całe życie: chęć bycia wolnym. Poczucie wolności objawiało się w okresie dzieciństwa, w młodości i późniejszym życiu. Jako dziecko mąż mieszkał w małym miasteczku, rodzice byli lekarzami weterynarii, wokoło domu piękne łąki, do szkoły był kawałek drogi. Ten kawałek do lub ze szkoły podstawowej, który normalnie można było pokonać w 10 minut, mąż potrafił iść nawet trzy godziny. Nie zawsze docierał na lekcje. Jego stosunek do nauki był bardzo luźny, ale nie przeszkadzało mu to w zdobywaniu dobrych ocen. Był bardzo zdolnym uczniem.
Do liceum w Pasłęku musiał dojeżdżać autobusem. Zawsze wychodził na ostatni możliwy autobus, który niekoniecznie przyjeżdżał i często się spóźniał. Ale mężowi nie przeszkadzało to, że do szkoły mógł nie zdążyć, bo to były kwestie drugorzędne. Szkołę traktował na swój własny sposób. Często wagarował, o czym świadczą opowieści rodzinne, wielokrotnie wzywano teściową do szkoły. Zamiast do szkoły przeważnie trafiał na boisko, gdzie grał namiętnie w piłkę. I na tej piłce toczyła się jego młodość, to była jego pasja. Opowiadał, że marzeniem jego młodości było zostać świetnym piłkarzem. Poczucie wolności, gra w piłkę, chęć biegania po łąkach, spędzania czasu w lesie, budowania i nawet nocowania w szałasach – to było dzieciństwo męża. Wolność była w nim cały czas. Również na uniwersytecie, przejawiając się w luźnym stosunku do studiowania. Potem były podróże i pełne zaangażowanie w opozycję. Widział tego sens, dostrzegał, że w takim kraju nie da się żyć i że trzeba coś robić, żeby to się zmieniło.
Oprócz poczucia wolności miał w sobie także świadomość odpowiedzialności. Te dwie wartości nie były ze sobą w sprzeczności, bo z wolności wynika też to, jakich wyborów dokonujemy. Nie można było mu nic narzucić. Wszystkie decyzje podejmował w naprawdę wolny sposób. Ale raz podjęte, zawsze niosły ze sobą pewne konsekwencje, od których on nie uciekał. Swoją wolność manifestował nawet tym, że nie nosił ciepłych ubrań, kurtek, co jest wręcz legendą Gdańska. Nie zakładał ciepłych płaszczy, ponieważ uważał, że ciepłe rzeczy krępują jego swobodę. Pamiętam takie spotkanie u nas w domu, na początku lat 80., w którym uczestniczyli jacyś zagraniczni dziennikarze. Był wśród nich Amerykanin, który powiedział, że tak wolnego człowieka w sposobie myślenia, jak mój mąż, jeszcze nie spotkał. Mąż bardzo ucieszył się, bo wolność była dla niego wielką wartością.
Bardzo lubił podróże. Pierwszą podróż odbył do Jugosławii, Turcji i Austrii zaraz po skończeniu liceum. To były lata 70. Mąż poszedł rok wcześniej do szkoły, więc nie groziło mu wojsko i mógł po maturze pozwolić sobie na podróże. Przed wyjazdem za granicę pracował, przeważnie na budowie, aby zarobić jakieś pieniądze. Wystarczyło, aby kupić śpiwór, kilka koszulek. Nigdy nie brał ze sobą większego bagażu. Autostop, podróże po Europie to był ten wyraz wolności, którą tak strasznie ukochał. W czasach studenckich, gdy zaczęły się możliwości wyjazdów za granicę, zdarzało się, że znikał na dwa, trzy dni. Jak nie było go na ćwiczeniach, to wszyscy mówili: „O, Płażyński pewnie jest w Szwajcarii i przywiezie czekoladki!”
Potem podróżowaliśmy wspólnie, nawet gdy mieliśmy już małe dzieci – zostawialiśmy je u babci i ruszaliśmy w świat. Nie planowaliśmy dokładnie, dokąd dotrzemy, wsiadaliśmy w pociąg i z plecakiem – mąż już wówczas musiał chodzić z plecakiem – zwiedzaliśmy. Trudno było mu przyzwyczaić się do tego plecaka z moimi rzeczami, ale przyjął ten garb ze względu na mnie. Czasami spaliśmy pod chmurką, innym razem w dobrym hotelu.
Czasami, gdy nocowaliśmy w jakimś miłym hotelu, on już rano kazał mi się zrywać i ruszać dalej w nieznane. Ja trochę narzekałam, a on tylko pytał: „Nie interesuje cię, co jest za horyzontem?” Ulegałam mu, w wielu rzeczach mu ulegałam i bardzo lubiłam, gdy prowadził nasze podróże. Był moim przewodnikiem, poddawałam mu się całkowicie, razem odkrywaliśmy piękne miejsca. To były piękne czasy, wspaniałe wyprawy.
Były też podróże bardziej oficjalne. Gdy mąż był marszałkiem Sejmu, towarzyszyłam mu w niektórych wyjazdach parlamentarnych. To był inny typ podróży, nie w poszukiwaniu piękna świata, tylko by załatwić sprawy Polski. Te wyjazdy też były ciekawe, choć miały inny wymiar. Kolejne piękne podróże zaczęły się, gdy mąż zaczął działalność we „Wspólnocie Polskiej”. Byliśmy razem w Kazachstanie, w Uzbekistanie, w Kirgistanie; to byty wyjątkowe wyjazdy ze względu na miejsca, ludzi – świat tam jest zupełnie inny niż w Europie czy Ameryce. Mąż miał też nietuzinkowe pomysły, na przykład na moje 40. urodziny podarował mi podróż do Kalifornii. Wiedział, że lubię podróżować i starał się spełniać moje marzenia.
Z wiekiem zaczął inaczej odbierać podróże. Myślę, że niektóre rzeczy się w życiu przewartościowują. Gdy pozna się już świat, zobaczy, jaki jest wspaniały i różnorodny, wówczas okazuje się, że najważniejszy świat ma się w swoim domu. To, że kocha się świat i kocha się go poznawać, jest przywilejem młodości. Potem wędrówki stają się inne. Nasze też się stały: podróże to było bycie ze sobą, bardzo bliskie. W Gdańsku czy w Warszawie nie zawsze to było możliwe. Interesowało mnie coś dlatego, że mogłam się tym podzielić ze swoim mężem. Te nasze wyjazdy były bardzo romantyczne, bo byliśmy tylko dla siebie. Podróże w naszym życiu to na początku marzenia, potem poznawanie świata, aż w końcu zrozumienie, co jest dla nas najważniejsze.
Byliśmy bardzo szczęśliwi.
Przez ostatnie lata żyliśmy w wielkiej harmonii. Na początku, gdy dzieci były małe, bywało trudno. Obowiązki nierówno były podzielone na małżonków – mąż robił co innego, ja co innego, ale później wszystko bardzo dobrze się układało. Trójka wspaniałych, niesprawiających kłopotów dzieci, mąż, który ma satysfakcję z tego, co robi, ja również spełniona zawodowo. To dawało poczucie bezpieczeństwa i harmonii, które przez ostatnie 10 lat cały czas nam towarzyszyło. Nawet ostatnimi czasy mówiłam mężowi, że ja już nic więcej nie chcę, bo wszystko mam – dom, wspaniałego męża, dzieci. Tylko zawsze powtarzałam, że boję się jakiegoś nagłego wypadku w naszej rodzinie, jakiejś choroby… Nigdy mi nie przyszło do głowy, że coś takiego może się wydarzyć. Miałam poczucie wielkiego szczęścia. Trochę się tego bałam, bo czułam, jakby to była bańka mydlana. W moim życiu wszystko dobrze się układało. Nie miałam jakiś wielkich porażek, wszystko szło bardzo dobrze. I ta bańka po prostu pękła.
Elżbieta Płażyńska
Wspomnienie z książki „Moim powołaniem jest służba publiczna. Rzecz o Macieju Płażyńskim”, Warszawa 2013, s. 24-29.