fot. Maciej Koziczyński /archiwum rodzinne
Wielki autorytet
Maćka Płażyńskiego miałem przyjemność prezentować w 1990 r. przed Sejmikiem Samorządowym Województwa Gdańskiego, jako kandydata na wojewodę gdańskiego. Pamiętam, że wystąpił wtedy w takim „kolejowym” garniturze, w ciemnoniebieskiej koszuli, oczywiście bez krawata. I takim go zapamiętam na zawsze: w kultowych niebieskich koszulach, nielubiącego blichtru – krawaty wisiały na poręczy fotela w gabinecie. Wspominam go jako niezwykle fachowego, pracowitego, odważnego, otwartego i prostolinijnego człowieka. Był świetnym wojewodą. Rozumiejącym rolę samorządu regionalistą, zawsze, każdego dnia dostępnym dla wszystkich wójtów, burmistrzów i prezydentów. Miałem przyjemność obserwować go w licznych podróżach i wizytach na terenie całego województwa. Z uśmiechem wspominam, kiedy, wracając z jednego z takich wyjazdów, zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze piwnym i przy konsternacji stałych bywalców, zjedliśmy po kawałku kurczaka z rożna.
Już po kilku miesiącach od objęcia stanowiska wojewody stał się dla wszystkich olbrzymim autorytetem. Dzięki jego decyzjom rozwinęło się wiele miast, chociażby Sopot czy Jastarnia. Przekazał nam olbrzymi majątek państwa. Zawsze uważał, że samorząd lepiej go zagospodaruje. Maciek był też naszym orędownikiem w Warszawie, także już jako marszałek Sejmu. Dbał o losy swoich współpracowników, byłych wójtów czy prezydentów. Zacięty prywatyzator, dobry gospodarz, jednocześnie bardzo pomocny dla rodzącego się systemu opieki społecznej. Niezwykłe przyjazny, a wręcz mający moc sprawczą dla odradzającego się Caritasu.
Nigdy nie zapominał o tych, którzy niejednokrotnie w wyniku wczesnych zawirowań demokracji stracili swoje stanowiska. Nie odwracał się od tych, którzy mieli kłopoty. Osobiście odczułem jego niesamowite wsparcie po pierwszej prowokacji wobec mnie, po tym, jak mnie zatrzymano. Wtedy w sądzie odczytano pierwsze poręczenia: od Olka Halla, Abp. Gocłowskiego, Jacka Taylora i Maćka. Łzy zakręciły mi się w oczach…
Na początku lat dziewięćdziesiątych miał jedno przyzwyczajenie, „wyprzedzające” o kilka lat tamte czasy – nie pił jak my wszyscy piwa, pił przede wszystkim wino – i to białe. Często graliśmy w piłkę. Maciek był twardym obrońcą. Po starciu z nim niektórzy lądowali w gipsie. Graliśmy wszędzie, w różnych gminach, po meczach obowiązkowo wspólny prosty posiłek z miejscowymi. Później, kiedy przyjeżdżał tam jako marszałek Sejmu, miejscowi niejednokrotnie klepali go po plecach, mówiąc: „Cześć Maciek”. Maciek potrafił zjednywać sobie ludzi. Kiedy po kilku latach postkomuniści odważyli się go odwołać z funkcji wojewody, w Gdańsku odbyła się wielka kilkutysięczna manifestacja. Ówczesny premier i rząd usłyszeli od samorządowców bardzo cierpkie słowa. Następca Maćka zresztą też…
Maciek pomagał nam później jako marszałek Sejmu. Byliśmy zresztą wszyscy z tego wyboru bardzo dumni. Zawsze miał czas dla samorządowców i przyjaciół z Pomorza. Otwierał nam drzwi każdego ministerstwa. Był tak skromny, że chyba trochę przeszkadzały mu te wielkie samochody i garnitury… Ciężko przeżyliśmy jego odejście z Platformy. Chyba do końca nie rozumieliśmy jego decyzji, mimo to przyjaźń na zawsze pozostała. Zresztą poparliśmy później jego kandydaturę na niezależnego senatora.
Na zawsze zapamiętam nasze wspólne rodzinne narty w Bukowinie, jak uczył się jeździć, wspólne imprezy, wakacje i imieniny. Szkoda tylko, że nie zrobimy już żadnego projektu politycznego, nie zagramy w piłkę, nie napijemy się wina, nie pośmiejemy się razem. Zostały wspomnienia i zasłużony grobowiec w Bazylice Mariackiej.
Dobrze, że mogliśmy choć ponieść jego trumnę Królewską Drogą, w Gdańsku, który tak kochał.
Jacek Karnowski
Wspomnienie z książki „Moim powołaniem jest służba publiczna. Rzecz o Macieju Płażyńskim”, Warszawa 2013, s. 65-66.