Podczas posiedzenia Senatu, 13 września 2007 (fot. Katarzyna Czerwińska /Archiwum Senatu RP)
Dzień może i dobry, Panie Marszałku…
Maciej Płażyński
Odważnie, ale z rozwagą – maksyma zaciągnięta z herbu Gdańska na swoje motto służby publicznej najlepiej oddaje działalność i charakter Pana Marszałka. To w dwóch słowach. Można by na tym poprzestać, gdyby nie fakt, że był człowiekiem wyjątkowym i nietuzinkowym. Nie należał do ludzi, których sylwetka zmieści się w jednym albumie, a co dopiero w jednym artykule. I chociaż jego wizerunek publiczny był surowy, poważny, wręcz ostry, na co dzień znaliśmy go jako pogodnego, cierpliwego i bardzo ciepłego człowieka.
Zyskiwał przy bliższym poznaniu. Jego szlachetna twarz i skromny uśmiech powodowały natychmiastową sympatię. Nie znam osoby, która po spotkaniu nie była pod wrażeniem jego osoby. Pozytywnym oczywiście. Nie dało się Pana Marszałka nie lubić. Umiał słuchać, jak nikt inny. Wysłuchał każdego, nawet ludzi, którzy zagadnęli go na ulicy. Chociaż bardzo się spieszył, przystanął, porozmawiał. A można z nim było porozmawiać na wszystkie tematy. Posprzeczać się również. Lubiłam dyskutować z Panem Marszałkiem. Jego zdroworozsądkowe argumenty zawsze do mnie trafiały. Mówił mało, po chwili namysłu, ale bardzo zdecydowanie. Nigdy nie rzucał słów na wiatr. Rozmowy z ludźmi sprawiały mu największą przyjemność. Był bardzo przyjacielski, dawał wrażenie ludziom, jakby go dobrze i od dawna znali. Nie było tak, że obstawał przy swoim. Wsłuchiwał się w argumenty innych osób. Brał również pod uwagę podpowiedzi bliskich osób. Wiedział, że chcą dla niego jak najlepiej. Dla każdego próbował znaleźć choć chwilę, wypić kawę, zamienić parę zdań. Mimo że tak bardzo lubił „długie Polaków rozmowy”, był typem samotnika. Nie potrzebował ludzi do szczęścia. To oni potrzebowali jego.
Miał specyficzne poczucie humoru. Takie trochę ironiczne i uszczypliwe. I choć nie przepadał za żartami na swój temat, potrafił z siebie czasami zażartować. Miał gorsze od lekarskiego pismo. Z tego powodu często wynikały zabawne sytuacje. Bywało, że sam nie mógł się odczytać. Przejmował się, kiedy pisząc odręcznie list, pomylił się. Żartowałam wtedy, że co za różnica co napisał, skoro i tak nikt tego nie odczyta. Bardzo go to rozbawiało. Publicznie natomiast nie żartował nigdy. Uważał, że polityka jest sprawą zbyt poważną, żeby robić sobie z niej żarty.
Kiedy pracowaliśmy razem w Kole Senatorów Niezależnych w Senacie RP, do biura przyleciała zbłąkana papuga. Bardzo przyjacielska. Pan Marszałek bardzo ją polubił, nie tylko on zresztą. Ciągle dopytywał, czy papuga ma co jeść. Zastanawialiśmy się, jak jej dać na imię. Przychodziło wielu posłów i senatorów zobaczyć nowego członka Koła. W końcu o apolitycznej papudze, która wybrała niezależnych, a nie inny klub, zrobiło się głośno, prasa się rozpisała. Artykuł przeczytali właściciele i zgłosili się po zgubę. Gdy przyjechali po odbiór, okazało się, że papuga nazywa się „Maciek”. Śmiechom nie było końca. Wiele razy później wspominaliśmy tę papugę.
Trudno było nadążyć za Panem Marszałkiem. Ciągła zmiana planów, nieustanne telefony, prośby, spotkania, sprawy. Wymyślał coraz to nowe akcje, ogromne projekty. Miał wizję całości i efektu końcowego. Nie był typem organizatora. Nie dyrygował, nie organizował pracy, od pracowników oczekiwał pomysłów i inwencji. Jeśli ktoś oczekiwał od Marszałka wskazówek, to mógł czekać w nieskończoność. Był wizjonerem. Rzucał hasło, szczegółami się nie przejmował i nie widział problemów. Pracowało się od rana do wieczora, w weekendy także. Czasami z przerażeniem myślałam, że czegoś się nie da zrobić, że jest to fizycznie niewykonalne. Zawsze miał rację. Wszystko w końcu się udawało. Szaleńcze tempo pracy, ale zawsze ze spokojem i opanowaniem. Emanował tym spokojem, zarażał. Kiedy wszystko się waliło i nawarstwiały się kłopoty, on ojcowskim tonem mawiał – „Żebyśmy tylko takie problemy mieli”. To działało. Trudno było się denerwować, gdy on był taki wyważony. Podziwiałam go za to opanowanie. Ale gdy już naprawdę coś irytowało Pana Marszałka, to było to po nim widać, choć zdarzało się to dosyć sporadycznie. Jego nieprawdopodobna wręcz pamięć zmuszała do rzetelności wszystkich pracowników. Wzbudzał w nich szacunek i respekt. I wszystkich traktował na równi. Czy był to ktoś o wysokiej randze, czy zwykły pracownik fizyczny. Podziały dla niego nie istniały.
Nie zawsze było idealnie, ale jeśli już tak było, to tylko i wyłącznie z przemęczenia, przepracowania. Bywało ciężko: „Musimy zrobić to i to, sprawdź to i to, spotkaj się z tym i tym, napisz to i to, pojedź tu i tu. A teraz idziemy na konferencję”. Wychodzimy ze spotkania, a Pan Marszałek pyta, czy zrobiłam pierwsze trzy rzeczy. Kiedy? – myślałam, chociaż i tak połowę z tego zdążyłam podczas konferencji zorganizować przez telefon. Nie wynikało to oczywiście z jego złej woli, tylko z nawału pracy. Wszystko trzeba było robić „od ręki”, natychmiast, na wczoraj. W mojej torebce musiałam pomieścić całe przenośne biuro. „Centrum dowodzenia” – tak mawiał. Nigdy nie było wiadomo, co za chwilę będzie potrzebne. Z czasem kupowałam coraz większe torebki… Ale jeszcze więcej mimo wszystko Pan Marszałek wymagał od siebie. Bardzo dużo pracy brał bezpośrednio na siebie. We wszystko, co robił, wkładał dużo serca. Wszystko robił z pełnym oddaniem. Jak już coś rozpoczął, to zawsze dokończył. Wykorzystywał każdą wolną chwilę. Potrafił np. przyjść do pracy na długo przed przybyciem pracowników. Pamiętam, jak sekretarka Pana Marszałka ze „Wspólnoty Polskiej”, Dorota, pewnego ranka, jadąc przed 8 spokojnie autobusem do pracy przez Krakowskie Przedmieście, za szybą dostrzegła „biegnącego” Szefa, który zaczynał powoli wyprzedzać autobus. Już miała sterroryzować kierowcę, żeby przyspieszył i nie stawał na przystankach, kiedy straciła Marszałka z oczu. Zdążyła zdyszana wejść do Domu Polonii z pytaniem, czy jest już Szef, gdy w tym momencie Pan Marszałek pojawił się w drzwiach.
Trudno było nadążyć za Panem Marszałkiem, również w sensie dosłownym. Bardzo szybko chodził, wręcz truchtał. Kiedy tak biegałam za nim, żartowałam, że może przyspieszymy, bo w tak wolnym tempie to na pewno się spóźnimy… Pomagało. Uśmiechał się i zwalniał. Na chwilę. Po czym znowu przyspieszał. Szybko przekonałam się, że buty na wysokim obcasie to nienajlepszy pomysł. Ale „zgubił” mnie tylko raz. Na starówce we Lwowie. Szedł przodem z innymi osobami. Ja zwolniłam, żeby poczekać na kolegę, który został w tyle i gdy się odwróciliśmy, Pana Marszałka już nie było. A my nie wiedzieliśmy, gdzie mamy iść. Jak zawsze szliśmy za nim, nie pytając dokąd. Na szczęście zorientował się i po dłuższej chwili wrócił po nas.
Można byłoby pomyśleć, że nadmiar pracy Pana Marszałka wynikał z pełnienia wysokich funkcji państwowych, które wymagały od niego zwiększonej aktywności. A jednak, kiedy przestawał je pełnić, choć zdarzyło się to chyba tylko dwa razy na krótki okres, między innymi gdy przestał pełnić funkcję wicemarszałka Senatu RP i został posłem niezrzeszonym, a nie był jeszcze prezesem „Wspólnoty Polskiej”, obowiązków nie ubywało. Różnicy nie było żadnej. Czasami miałam nawet wrażenie, że tej pracy jest jeszcze więcej. Sam sobie narzucał nowe obowiązki. I wszystko to, oczywiście, robił społecznie.
Miał jedną wadę. A może zaletę? Nigdy nie chwalił, ale też nie ganił. Po prostu nie okazywał uczuć. Nie trzeba było się obawiać gniewu Szefa. Jednak wiele osób narzekało, że mógłby czasami powiedzieć, czy jest zadowolony. A tak trzeba było się domyślać. Sam zdawał sobie z tego sprawę, ale mówił, że nie potrafi tego zmienić. Nie był typem nauczyciela, nie lubił pouczać, raczej doradzał. I zawsze dziękował. Jeśli ktoś pomyślał, że skoro nie został jeszcze zwolniony, to znaczy, że Szef jest zadowolony z jego pracy, szybko się przekonywał, że to marny argument. Nie zwalniał ludzi, z którymi współpracował. W najgorszym wypadku odsuwał się od nich, nie zlecał więcej zadań, aż drogi same się rozchodziły. Nie proponował dalszej współpracy. Współpracował z wybraną grupką ludzi i od tych najbliższych, którzy potrafili poświęcić się sprawie, wymagał najwięcej, chociaż wydawałoby się, że te osoby powinny mieć „fory”, a pozostali powinni się obawiać. Nic bardziej mylnego.
Lubiłam to tempo. Tę wielką niewiadomą, co będzie za chwilę, za godzinę, jutro. Wieczne zmiany planów. Pracowało się daną chwilą. Z dnia na dzień. Wiedziałam, że Pan Marszałek pracuje jeszcze więcej. Nie miał w zwyczaju odpoczywać. To słowo chyba dla niego nie istniało. I chociaż byłam osobą raczej dobrze poinformowaną, jeśli chodzi o jego terminarz, to nigdy nie mogłam być pewna na 100%, że jest tam, gdzie było zaplanowane. Nawet połączona wiedza od niego, z biura poselskiego, z sekretariatu jednego czy drugiego nie dawała pełnego obrazu dnia. Rano był w Warszawie, po południu w Gnieźnie, wieczorem w Tczewie. A w tzw. międzyczasie pięć spotkań, dwa wywiady, komisja, konferencja etc. Dlatego wszyscy ze zrozumieniem przyjmowali jego wieczne spóźnienia, wiedzieli, z czego one wynikają.
Pan Marszałek tworzył wokół siebie pozytywny klimat. Chciało się pracować. Praca u jego boku była dla mnie zaszczytem. Był dla mnie największym autorytetem. Wzorem „męża stanu”. Było tak wiele spraw, że zdarzało się, że dzwonił i pytał: „Nie wiesz przypadkiem, po co do Ciebie dzwonię? Zapomniałem”. A ja wyliczałam po co, bo wiedziałam, co w danej chwili było najpilniejsze. Nigdy nie zwątpiłam, zawsze widziałam sens w tym, co robił. Przy nim czuło się, że pracuje się dla sprawy. Że ma to sens.
Rankiem 10 kwietnia obudził mnie sygnał SMS-a. Od razu wiedziałam, że to Pan Marszałek, który dotarł już na lotnisko i nastał kolejny dzień pracy. „Dzień dobry – rozpoczął – powiedz kierowcy, żeby był na lotnisku wojskowym o 17.30”. Chciał po powrocie pojechać na Śląsk, a później do Gdańska. Nie zdążyłam wówczas odpisać i po raz pierwszy nie wykonałam tego, o co poprosił.
Odpiszę dzisiaj: „Dzień może i dobry, Panie Marszałku, tylko Pana tak bardzo nam brakuje”.
Kaja Gzyło
Wspomnienie z książki „Moim powołaniem jest służba publiczna. Rzecz o Macieju Płażyńskim”, Warszawa 2013, s. 104-106