fot. Maciej Koziczyński /archiwum rodzinne
Normalny gość
Maciej Płażyński
Poznałem Macieja Płażyńskiego w październiku 1980 r. Na Uniwersytecie Gdańskim trwał strajk, a Maciek był tam przewodniczącym komitetu strajkowego. Trochę mnie zdziwiło, że spośród tak wielu młodych studentów i studentek funkcję przewodniczącego powierzono takiemu spokojnemu człowiekowi. Wydawało mi się, że – tak jak w Stoczni Gdańskiej czy Gdyńskiej – to powinien być rewolucjonista, człowiek z temperamentem. A Maciek był uosobieniem spokoju, ciepła.
Współpracowaliśmy (komitet strajkowy Stoczni Gdańskiej) ze studentami przez 16 miesięcy. Później nasze drogi, Macieja Płażyńskiego i moje, rozeszły się na kilka lat. Ja trafiłem do więzienia, a po wyjściu z niego miałem zakaz pracy na terenie województwa gdańskiego, dlatego pracowałem trochę w Krakowie, a potem w Szczecinie.
Ponownie spotkaliśmy się w 1983 lub 1984 r., kiedy powstawała Spółdzielnia Usług Wysokościowych „Świetlik”. Na początku była to spółdzielnia niewykwalifikowanych pracowników, głównie ludzi, którzy nie mogli znaleźć pracy w firmach państwowych ze względu na prześladowania Służby Bezpieczeństwa. W „Świetliku” działali opozycjoniści, m.in. Donald Tusk, Maciek Płażyński, Jarek Czarniecki, Aram Rybicki, Sławek Rybicki, Mirek Rybicki. Praca polegała na myciu okien, do czego wystarczyło kupno paru wiader i szmat (nazwaliśmy spółdzielnię „Świetlik” ze względu na okna – świetliki).
Maciek pracował razem z nami, ale później, kiedy firma się rozrastała, uznaliśmy, że powinien dać spokój z robotą na wysokościach – on się po prostu do tego nie nadawał. To wybitny humanista i ciężko mu było poradzić sobie ze sprawami technicznymi, np. kiedy zrobił sobie ławeczkę, to baliśmy się, że popękają mu linki i wszystko runie… Wtedy zdecydowaliśmy, że będzie lepiej, żeby Maciek pilnował zleceń. Tak został prezesem Spółdzielni „Świetlik”, którą bardzo dobrze zarządzał.
W spółdzielni pracowali różni ludzie – od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy, byli Żydzi, byli niewierzący i wierzący. Jedni mieli pretensję, że ks. Jankowski przychodzi do nas i organizujemy spotkania opłatkowe, inni uważali, że tak trzeba. Maciek potrafił ich wszystkich pogodzić – i robotników, takich jak ja, Mirek Błaszkiewicz czy Janusz Błaszkiewicz, i intelektualistów jak Jurek Kowalski, Witek Merkel, Aram Rybicki, Marek Kotlarz oraz wielu stypendystów, którzy pracowali w spółdzielni, ale prowadzili również biuro Lecha Wałęsy. Nigdy nie powstały żadne konflikty, bo Maciek umiał nad tym zapanować. Jego spokój, ojcowska dbałość o wszystkich powodowały, że ta spółdzielnia do czasu wolnej Polski była bardzo dobrze zorganizowana. Nie było większych kłopotów z ludźmi, z przyjaźnią. Skończyło się to, kiedy Maciek został wojewodą gdańskim, o co oczywiście bardzo zabiegaliśmy z Lechem Wałęsą.
Nasza bliska współpraca przypada na czas, gdy Maciej Płażyński był wojewodą, a ja szefem „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej. Wówczas Stocznia Gdańska nadawała ton tworzeniu się nowej demokracji, a Maciek jako wojewoda też bardzo się w ten proces angażował. Był wojewodą przez sześć lat (1990-1996). Miał wielkie poparcie wśród ludzi. Kiedy decyzją ówczesnego premiera rządu Włodzimierza Cimoszewicza (SLD) został odwołany ze stanowiska, mieszkańcy Gdańska przyszli na Długi Targ, aby go pożegnać i zaprotestować przeciwko tej dymisji. Myślę, że to był dla niego piękny dzień. Przyszło około 7-8 tysięcy ludzi, aby mu podziękować za to, że dbał o województwo i bardzo dobrze nim kierował.
Później nasze relacje trochę się rozluźniły. On został posłem, później jednomyślnie wybrano go na marszałka Sejmu (był nim przez cztery lata), a potem był senatorem niezależnym. Jego częste pobyty w Warszawie spowodowały, że nasze kontakty stały się rzadsze.
W okresie, kiedy obaj działaliśmy w Gdańsku: ja w Stoczni, on w województwie – wspieraliśmy się nawzajem. Chodziliśmy na spotkania z różnymi ludźmi, politykami, ambasadorami. Był to czas, kiedy wszyscy chcieli przyjechać do Stoczni, by ją zobaczyć. Maciek przyprowadzał prezydentów, premierów. Dyskutowaliśmy o naszej wizji Polski – tej, którą sobie wymarzyliśmy podczas stanu wojennego. Bardzo się lubiliśmy, odwiedzaliśmy się nawzajem w naszych domach. Zresztą Maciek nigdy nie miał żadnych wrogów, nie pamiętam, żeby ktoś go atakował. To był człowiek, który na nikogo głosu nie podniósł. Zawsze dążył do porozumienia, do zgody. Ludzie go zapamiętali jako Macieja Płażyńskiego, który idzie przez Gdańsk bez garnituru, w sweterku – bo on nawet zimą nie nosił czapki ani płaszcza – a potem mówili: „Widziałem Płażyńskiego, to taki normalny gość, idzie ulicą, mówi dzień dobry, kłania się”.
Na pewno nie był człowiekiem wylewnym, a raczej skrytym, ale przyjaznym. Nie odmawiał nikomu spotkania, odpowiadał na każde zaproszenie. Wielokrotnie był na wodowaniach w Stoczni Gdańskiej, na opłatkach, które polegały na obejściu z prezesem Stoczni, Ryszardem Gołuchem, całego zakładu, od wydziału do wydziału – to trwało nieraz nawet dwie, trzy godziny. Brał udział w spotkaniach opłatkowych w policji, w służbach mundurowych, angażował się całym sobą. Był obywatelem Polski, nie kojarzył się z jakąś konkretną partią. Praca dla województwa była dla niego priorytetem, przez co pewnie nieco cierpiała jego rodzina, bo on wszędzie chciał być…
Jerzy Borowczak
Wspomnienie z książki „Moim powołaniem jest służba publiczna. Rzecz o Macieju Płażyńskim”, Warszawa 2013, s. 44-45.