fot. Muzeum Historii Polski
Jeszcze tylko kilka słów
Tomasz Merta
Msza żałobna za duszę Tomka Merty. Po błogosławieństwie wspomnienia przyjaciół tragicznie zmarłego. Siedzę trochę z boku i nie widzę osób. Wsłuchuję się w głosy. Trzy męskie, a potem jeden dziewczęcy, choć przecież wiem, że należy do dojrzałej już kobiety. Zrazu brzmi delikatnie i łagodnie, potem nagle potężnieje, choć ciągle igrają w nim żywe, przekorne nuty. Cały kościół wypełnia się naraz poezją Norwida: „Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur / Nie-porozpychanych nozdrzem konia; / Jeszcze tylko kilka stromych gór, / A potem – już słońce, i harmonia!…”.
„Wiesz, kiedy Budzisz-Krzyżanowska mówi Norwida, godzinami mógłbym jej słuchać” – przypomni potem słowa Tomka jego żona, Magda. Zaprosiła aktorkę na mszę, byśmy mogli zachwycić się tym, czym zachwycał się jej mąż. Czy istnieje lepszy sposób na obcowanie ze zmarłymi? Chyba tylko modlitwa.
Pamiętam, jak wspólnie słuchaliśmy głosu pani Teresy, gdy w Paryżu, razem z Andrzejem Sewerynem, układała ciemne słowa Norwida w jasną, żywą partyturę myśli. Ironicznej a zarazem głębokiej, przenikniętej tragizmem i wiarą. Tomek przepadał za poezją Norwida i kiedy dziesięć lat temu, w 180. rocznicę urodzin romantycznego poety, zaproponowałem mu organizację międzynarodowego festiwalu „Norwid bezdomny”, przyjął pomysł z entuzjazmem. Jako szef Instytutu Dziedzictwa Narodowego ani przez chwilę nie wątpił, że dziedzictwo myśli jest dla wspólnoty równie ważne, jak spadek materialny, którym – już jako wiceminister kultury i generalny konserwator zabytków – pieczołowicie się opiekował. Czasem opowiadał mi o ratowanych przed zagładą klasztorach czy szlacheckich dworkach i wtedy widziałem w jego oczach radość.
Wiem jednak, że szkoda mu było porzucać takie projekty, jak ten norwidowski, kiedy za sprawą nowoczesnej formuły festiwalowej udawało się spotkać ze sobą ludzi różnych talentów, powołań i profesji. Przeglądam program festiwalowej konferencji „Cypriana Norwida – projekt cywilizacyjny” i widzę tam nazwiska Jadwigi Puzyniny, Ryszarda Legutki, Tomasza Łubieńskiego, Jacka Salija. Gościliśmy wtedy w Krakowie Tymoteusza Karpowicza, który chyba po raz ostatni przyjechał wtedy do Polski. Mieliśmy bowiem przeczucie, że dziedzictwo myśli Norwida nie jest wyłącznie domeną historyków, ale także poetów. Stało się to jasne, gdy kilka dni później, w Warszawie, do Karpowicza dołączyli Julia Hartwig, Adam Czerniawski, Krzysztof Karasek, Ryszard Krynicki i Tomasz Różycki, dopiero wtedy debiutujący. Gdy następnego dnia szliśmy obaj na norwidowski koncert Czesława Niemena – jak się okazało, ostatni – Tomek z błyskiem w oku komentował wystąpienia poetów.
Było to 29 września 2001 roku – pięć dni wcześniej wmurowywaliśmy na Wawelu urnę z ziemią z grobu Norwida we Francji, którą wcześniej poświęcił w Rzymie Jan Paweł II. Potrzeba było wiele fantazji, by wyobrazić sobie całe to przedsięwzięcie, ale Tomek miał fantazję!
Intelektualiści, poeci, pisarze, artyści, animatorzy kultury, nauczyciele – Tomek czuł się wśród nich doskonale, z każdym szybko nawiązywał porozumienie, znał ich dobrze, cenił, rozumiał. Polonista i historyk idei, był człowiekiem wielu pasji. Literatura, muzyka, malarstwo – potrafił o nich mówić pięknie i bardzo kompetentnie. A historia, dzieje myśli politycznej, edukacja obywatelska? A jego miłość do starych dokumentów, pięknych książek, rycin? Zawsze onieśmielał mnie swoją erudycją, której jednak nie podkreślał, bo traktował ją lekko, jak młody humanista w ogrodzie sztuk i nauk. Pasje zbliżały go do ludzi i wspominając dziś Tomka, staję w gronie bardzo licznym. Dopiero wspólnie dostrzegamy, kogo naprawdę straciliśmy.
Poznałem go w połowie lat osiemdziesiątych na Wydziale Polonistyki UW, ale podpatrywałem raczej z daleka, bo studiowało się wtedy w grupach, a nie trafiliśmy do tej samej. Wysoki, chudy blondyn, w mocnych okularach i jakimś dziwnym ubraniu wesołego abnegata. Kolegował się z anarchistami, szła za nim fama, że jest buddystą. Kiedy po latach spotkałem go w środowisku młodych konserwatystów, wspominał studia z figlarnym uśmiechem. To były już zupełnie inne czasy i inna postawa wobec rzeczywistości, nie ucieczka od niej go interesowała, ale jej kształtowanie. Konserwatyzm oznaczał wtedy mozolne odbudowywanie instytucji nareszcie wolnego, ale przecież zdemolowanego państwa. Tomek wierzył w instytucje, choć ludziom z naszego pokolenia nadal kojarzyły się one z machiną opresyjnego i zbiurokratyzowanego kraju nad Wisłą. On jednak wiedział, że tylko sprawne instytucje mogą nas uchronić przed bezwładem i korupcją, mogą zapewnić wysoki standard życia publicznego i ochronić wartości, czemu pojedynczy człowiek nie zawsze potrafi sprostać.
Idąc za tą myślą, w zupełnie naturalny sposób zaczął w pewnym momencie pełnić ważne funkcje państwowe i szybko stał się wzorem urzędnika. To właśnie znajomość z Tomkiem spowodowała, że na pogardliwe słowo „urzędas”, nieraz pojawiające się w kuluarowych rozmowach ludzi nauki i kultury, odpowiadam oburzeniem. Każdemu z nas życzę takiej wiedzy, wrażliwości, wyrozumiałości i odpowiedzialności za wspólne dobro, jakie miał Tomek. Kiedy w 2000 roku budował Instytut Dziedzictwa Narodowego, w jego logotypie umieścił wielki dąb o potężnych, silnych korzeniach i zielonej koronie, w której – domyślamy się – pomieszkują różnobarwne ptaki. Myślę, że tak wyobrażał sobie życie narodowej wspólnoty w dobrym państwie. Kiedy dziś patrzę na ten znak, przypomina mi się monolog Sokratesa z „Jaskini filozofów” Zbigniewa Herberta: „Mam głowę pełną siwych włosów i ładu. Ty masz głowę pełną zielonego szumu. A jednak od ciebie nauczyłem się mądrości i trwania. / Korzeniom twoim kłania się Sokrates”.
Nieraz spotykaliśmy się w teatrze. Tomek przepadał za operą, ale też niezwykle cenił wybitnych aktorów dramatycznych. Ubolewał, że współczesne przemiany estetyki teatralnej odbierają im możliwość dzielenia się swoim talentem. Do mistrzów słowa odnosił się z prawdziwą czcią, ale potrafił też docenić młodszych artystów. Pamiętam, jak z sympatią mówił o absolwentach warszawskiej Akademii Teatralnej, którzy małymi grupkami, co kilka sezonów, trafiali na deski Teatru Narodowego. Miał swój gust i swoje zdanie, czasem bardzo krytyczne. Kpił bezlitośnie z modnych reżyserów, którzy wchodzą do opery bez znajomości nut, żartował ze scenografów, którzy większość czasu spędzają w sklepach z artykułami sanitarnymi. Nie zawsze się z Tomkiem zgadzałem, ale bardzo szanowałem jego niezależny sąd prawdziwego konesera, coraz rzadszy w polskim teatrze.
I nie zapomnę o wsparciu, jakiego udzielił prowadzonemu przeze mnie miesięcznikowi „Teatr”, gdy jesienią 2005 roku z powodów finansowych musiał on zawiesić swoją działalność. Tomek był wtedy wiceministrem kultury w gabinecie kierowanym przez Kazimierza Michała Ujazdowskiego. Obaj urzędnicy pozytywnie odnieśli się do prośby Janusza Majcherka – ówcześnie naczelnego „Teatru” – i wprowadzili pismo do grupy czasopism patronackich. Decyzja ta uratowała wtedy byt miesięcznika, który wkrótce miał obchodzić swoje sześćdziesięciolecie. To dzięki Tomkowi „Teatr” znowu należy do grona ważnych instytucji polskiej kultury teatralnej. Wiem, że nas czytał, jakże żałuję, że więcej nie usłyszę Jego krytyki jakiegoś artykułu, recenzji czy rozmowy. I brakuje mi naszych dyskusji – szkoda, że tak rzadkich. Zawsze wydawało się nam, że na wszystko mamy jeszcze czas. A teraz pozostało nam tylko spotykać Cię czasem, Tomku, w Twoim zachwycie. Jak podczas tamtej żałobnej mszy, kiedy Teresa Budzisz-Krzyżanowska czytała pięknie Norwida: „– Za czarnością trumien świta mir, / Wynagradzający słusznie; / I wciąż tylko jeden jeszcze trud – / Wysilenie jedno – jeden cud – / A potem – już nie!…”.
Jacek Kopciński
„Nieodzowność konserwatyzmu. Księga pamięci Tomasza Merty”, publikacja Muzeum Historii Polski i Teologii Politycznej, Warszawa 2011.