W górach, lata 80.-90. (fot. ze zbiorów Anny Pawlak)
Twarze kapłaństwa
ks. Roman Indrzejczyk
Jestem już starym albo przynajmniej bardzo dorosłym księdzem. Święcenia otrzymałem w grudniu 1956 roku. Mam więc teraz za sobą prawie 41 lat kapłaństwa, ale ciągle cieszę się nim i jestem przekonany, że dobrze wybrałem swoją „drogę życiową”…
Moje powołanie nie dokonało się w jakiś nadzwyczajny sposób. Po prostu czułem, że moje miejsce jest przy ołtarzu, wśród ludzi, którym będę mówił o Bogu. Nikt mnie nie popychał, nie namawiał. Widziałem siebie w roli kapłana. Chciałem być księdzem.
Wybierając drogę kapłaństwa, wybierałem równocześnie drogę nauczyciela religii. Chciałem uczyć i robię to dotychczas. W to niby przekleństwo „bodaj byś cudze dzieci uczył” wchodziłem świadomie i chętnie i ciągle traktuję to jako jedno z moich głównych zadań. Lubię to, co robię.
Czy miałem jakąś wizję swego kapłaństwa? Chyba nie. Zwyczajnie – chciałem być księdzem. Chciałem pracować w Kościele. Pragnąłem służyć Bogu. Ukazywać wielką wartość wiary, być pośrednikiem i świadkiem, uczyć religii, poświęcać się i być gorliwym w posłudze.
W tych miesiącach i latach, które mijały, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że trzeba być dla ludzi nie tylko kapłanem, ale również człowiekiem. Dojrzewałem, dorastałem do świadomości, że niejednokrotnie nie wystarczą wspaniałe, mądre, nadprzyrodzone prawdy, a potrzebne są zwykłe ludzkie słowa, słowa przyjaźni i zrozumienia, i że czasem właśnie te ludzkie mogą doprowadzić do Boga albo złagodzić niechęć do Kościoła.
Pamiętam z mojego szkolnego życia pewnego księdza. Przez kilka lat podziwiałem go jako prawego, gorliwego, pracowitego kapłana. Bardzo go lubiłem, ale miałem mu za złe, iż często się denerwował, a czasami był tak surowy i wymagający, że aż nieludzki. Nie mieściło się to w mojej wizji kapłaństwa. Już wtedy postanowiłem sobie, że on będzie dla mnie wzorem, choć stanowczo nie będę na nikogo patrzeć „z góry” – będę dobry dla każdego, tak, by było widać, że lubię ludzi, jestem dla nich, im służę…
Razem z tymi, którzy się wokół mnie gromadzą, a szczególnie z młodzieżą, próbuję tworzyć wspólnotę ludzi mądrych, wrażliwych i dobrych, ludzi radosnych, a równocześnie tak zwyczajnych, że aż świętych – traktujących zasady Chrystusowej Ewangelii jako zasady kształtujące styl ich życia. Próbuję im pokazać, że życie parafialne może być również okazją do wartościowych spotkań towarzyskich, do radosnych przeżyć, pogłębiania przyjaźni, dobrych wyborów moralnych i wszechstronnego rozwoju człowieka. Wiem, że nie w pełni się to udaje, wiem też, że niektórzy obserwują to z wielkim krytycyzmem i dezaprobatą.
Wierzę głęboko, że stworzenie świata pokoju, dobra i prawdy, zrozumienia, prawdziwej sprawiedliwości, współpracy i miłości leży „w zasięgu naszej ręki”, jest możliwe właśnie przez pośrednictwo Kościoła, również przez moją posługę kapłańską – mimo że ludzie są tacy oporni i wydaje się, że w gonitwie za dobrami materialnymi coraz bardziej od Kościoła odchodzą…
Wierzę w sens i konieczność każdego dobrego czynu i w to, że chrześcijanin ma moc łagodzenia napięć w najbardziej nawet skłóconych środowiskach. Wierzę – powiem z patosem – że przyszłość należy do ludzi wiary, że odejścia od Boga są tylko jakimś epizodem życia. I to jest moja rola jako kapłana: pomagać im to rozumieć, nawet wtedy, gdy na nawrócenie trzeba długo i cierpliwie czekać.
Na pytanie, czy jestem szczęśliwy, odpowiadam: tak, oczywiście, jestem szczęśliwy, co nie oznacza, że zawsze jestem wesoły jak skowronek. Czasami jest mi bardzo trudno. Wielokrotnie jestem zgnębiony, niezadowolony, zmartwiony. Często padam ze zmęczenia, a widzę nieproporcjonalnie małe efekty swej pracy. Zdarza się też, że w moim poświęceniu inni dostrzegają tylko bezsens – albo przewrotność.
Powiedział mi pewien „mądry” człowiek: „jesteś naiwny albo zakłamany”, „szukasz taniej popularności” albo ktoś inny: „przecież my i tak księży powiesimy na latarniach”.
Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze bardzo młodym księdzem, kilku licealistów przestało chodzić na lekcje religii i wydawało się, że mnie unikają. Zaprosiłem ich na rozmowę i wtedy usłyszałem: „Mówi ksiądz, że religia uszlachetnia człowieka. My nie czujemy, żeby nas uszlachetniała, dlatego odchodzimy”. Niewiele brakowało, żebym się całkowicie załamał. To był wtedy ogromny cios. Podobnych klęsk przeżyłem w życiu wiele.
Już dawno w moim dorosłym kapłaństwie pogodziłem się z myślą, że nie zbawię i nie uszczęśliwię wszystkich, że są tacy, którym moje pośrednictwo nie jest potrzebne, ale nie zaakceptowałem tego w pełni. Uważam to ciągle za jakiś błąd mój i mojego Kościoła.
Jak wyglądają moje relacje ze świeckimi? Nie prowadzę tzw. życia towarzyskiego, ale jestem prawie bezustannie między ludźmi. Spotykam się z nimi w kościele i kancelarii parafialnej, na lekcjach religii w szkole, na dyskusjach, wykładach, zebraniach i rozmowach prywatnych…
Jest też wiele osób, również innych wyznań lub niewierzących, które mnie uważają za przyjaciela. Odwiedzam tych, którzy mnie zapraszają z racji oficjalnych wizyt duszpasterskich, a także z innych okazji religijnych, rodzinnych czy prywatnych. Nie idę ze specjalnie przygotowanym „orędziem”, nie po to, żeby nawracać, pouczać czy wypytywać w celu założenia jakichś akt personalnych – ale podejmuję te tematy i problemy, z którymi zwracają się do mnie gospodarze. Staram się uszanować każdego człowieka wraz z jego poglądami i nie „wchodzić z butami” do ludzkich serc. Wiele osób uważa, że umiem słuchać, i niektórym to bardzo pomaga. Sami się otwierają i powierzają mi swoje tajemnice, swoje serca, czasem bardzo zbolałe i zranione.
Oczywiście, jestem samotny, wiem to. Czasami czuję się też bardzo osamotniony w swoich poglądach. Zdarza się, że chętnie bym uciekł „na koniec świata”, bo mam wszystkiego dość. Ale nie uciekam i nie narzekam na samotność, nie czuję się nieszczęśliwy. Uczestniczę w wielu ludzkich sprawach. Ludzie wiedzą, że ich szanuję, że ich po prostu kocham. Wydaje mi się, że mnie akceptują i wsłuchują się w to, co mówię. Chcą być ze mną. Nie jestem więc sam.
Są tacy, którzy potrafią publicznie powiedzieć, że nauczyli się przy mnie, co to znaczy być człowiekiem. Mówią też o mnie: „zaszczepił ksiądz w nas żyłkę przekształcania świata i czynienia go lepszym”, „ostatni romantyk Rzeczypospolitej, który głosi, że świat jest piękny, a człowiek powinien i może być dobry dla innego człowieka…” – więc nie mogę być nieszczęśliwy. Wiem, że służę dobrej sprawie i to mnie na nowo uskrzydla, dodaje sił. Widzę, że moje pośrednictwo w wierze, moje mówienie o Bogu i moja obecność wśród nich coś zostawia i jest jakąś wartością.
Oczywiście, widzę krytyczny, wrogi stosunek do Kościoła, widzę ludzką przewrotność, odejścia od Boga, laicyzację i zło. Bardzo się tym martwię, ale nie uważam, że trzeba się obrażać. Próbuję zrozumieć tych ludzi, którzy mają do nas pretensje. Czasem wynikają one ze zwykłego nieporozumienia, ale przecież często są konsekwencją niewrażliwości, surowości czy innych niewłaściwych postaw przedstawicieli Kościoła. I wtedy chciałoby się powiedzieć (ale właśnie Kościołowi): „Nie mówcie nam o świętości, pokażcie, jak się to robi”. Świat oczekuje od nas nieskazitelności i wiarygodności, lecz często jej nie zauważa. Uważam, że głosy krytyki pod naszym adresem powinny być też impulsem do szczerego rachunku sumienia. W zmieniającej się rzeczywistości, pełnej agresji i wyrachowania, trzeba doprowadzić do takiego stanu, żeby znów mówiono o nas: „patrzcie, jak oni się miłują…”
Jako ksiądz żyjący i pracujący wśród ludzi, wiem, że muszę pomagać w łagodzeniu wszelkich sporów i kontrowersji. Czuwać nad tym, byśmy o religii nie rozmawiali językiem nienawiści i walki, lecz szacunku i miłości. Jest to zadanie trudne.
Kiedy w atmosferze emocji i sporów o wartości, o wspólne dobro i przyszłość, o wybór „tak” czy „nie” wzywałem w kościele, żeby nie używać języka nienawiści, a wypowiadać się zgodnie z sumieniem, według swoich najlepszych przekonań, i z szacunkiem uznawać poglądy inaczej myślących, spotkałem się z ostrą krytyką niektórych pobożnych ludzi. Nie potrafię się z taką postawą utożsamić – i właśnie w swojej służbie kapłańskiej mam zamiar wzywać do dialogu, szacunku i uznawania tego, co dobre, również u ludzi innych przekonań.
Odpowiedź na ankietę „Twarze kapłaństwa”, miesięcznik „Znak”, 1997, nr 11.