fot. Ireneusz Sobieszczuk
Wspomnienie o Januszu Krupskim
Janusz Krupski
Było lato 1977 r. Na swoje święto 22 lipca peerelowskie władze ogłosiły kolejną amnestię. Z więzień wyszli pozostali robotnicy, skazani nawet na 10 lat w zemście za protesty w czerwcu rok wcześniej. Z poczuciem zwycięstwa wyszli członkowie i współpracownicy Komitetu Obrony Robotników. Odcięci w aresztach od wszelkich wiadomości, dopiero teraz dowiadywaliśmy się, co w tym czasie robili nasi koledzy na wolności. Bez żadnego opóźnienia wychodziły „Komunikaty KOR”, „Biuletyn Informacyjny”, w kościele św. Marcina w Warszawie odbyła się ponadtygodniowa głodówka protestacyjna (jej rzecznikiem był Tadeusz Mazowiecki), właściwie bez zakłóceń działało Biuro Interwencyjne KOR. Okazało się, że zamknięcie kilkunastu – w rozumieniu władz najaktywniejszych – opozycjonistów nie sparaliżowało działalności podziemia.
Ale największym zaskoczeniem i źródłem ogromnej satysfakcji były dwa opasłe numery (ponad 200 stron druku każdy) kwartalnika literackiego „Zapis”, opublikowane na powielaczu spirytusowym przez Nieocenzurowaną Oficynę Wydawniczą. Było to osiągnięcie niebywałe w systemie komunistycznym w tamtym czasie. Przecież wydanie „Zapisu” w podziemiu wymagało 120–150 ryz papieru i ponad 200 godzin nieprzerwanej pracy. Jak doskonała musiała być organizacja środowiska, które się tego podjęło. Dość szybko spotkaliśmy się z Januszem Krupskim, jednym z inicjatorów tego przedsięwzięcia. Postanowiliśmy połączyć siły, zmieniając nazwę na Niezależna Oficyna Wydawnicza.
Janusz miał zorganizować w Lublinie druk kolejnego, trzeciego numeru „Zapisu”, powieści Tadeusza Konwickiego „Kompleks polski”, my zaś w Warszawie mieliśmy zająć się drukiem innych, uzgodnionych wspólnie tytułów publikacji.
Jednak już na samym starcie współpracy okazaliśmy się trochę nielojalni. Zgłosił się ktoś, kto miał „dojście” do państwowej drukarni i zaproponował druk offsetowy w nakładzie 3000 egzemplarzy. Nie wierzyłem, że przedsięwzięcie się uda, ale dałem mu „Kompleks polski”. Po dwóch tygodniach otrzymałem nakład. W tym czasie Janusz z kolegami kończył już mozolne odbijanie na powielaczu spirytusowym 300 egzemplarzy. Rozumiem, co Janusz i koledzy z Lublina musieli czuć, gdy nagle wpadła w ich ręce elegancko wydrukowana książka. Tyle pracy, trudu, ryzyka, tyle zabiegów poszło na marne. A jeszcze ten prawie ukończony nakład trzeba było zniszczyć tak, aby bezpieka nie odkryła, gdzie był drukowany.
Czułem się jak ktoś, kto łamie umowy. I na dodatek umowy zawarte nie na piśmie, a honorowe. Jednak nie przekreśliło to naszych relacji i dalszej współpracy. Janusz – jedyna osoba, z którą miałem wówczas kontakt ze środowiska późniejszych lubelskich „Spotkań” – nie skreślił mnie, nie skreślił środowiska warszawskiego, które okazało się tak nielojalne. A miał do tego poważne podstawy.
Dopiero później, po wielu latach, dowiedziałem się, że pierwsze powielacze, jakie otrzymaliśmy w Warszawie na przełomie lat 1976 i 1977, były organizowane przez Janusza. Aby wydrukować pierwsze numery „Zapisu”, Janusz zlikwidował swoją książeczkę mieszkaniową, by mieć pieniądze na zakup papieru. Część z tych pieniędzy, przez moją niefrasobliwość, poszła z dymem spalonego w piecu nakładu „Kompleksu polskiego”.
On jednak nigdy o tym nie wspominał. I w ogóle nigdy o sobie nie mówił. Dla Niego najważniejsza była sprawa.
Mirosław Chojecki
Tekst z biuletynu „Kombatant”, nr 4, 2010, s. 20-21.