Anna i Kazimierz Walentynowicze, Gdańsk, 1964 (ze zbiorów Janusza Walentynowicza)
Rozmowa z Januszem Walentynowiczem
Anna Walentynowicz
Syn
Naówczas nasza parafia była na ulicy Czarnej – teraz to jest ulica księdza Zator-Przytockiego, ale kościół jest ten sam, pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Na ulicy Czarnej były jeszcze wtedy latarnie gazowe. Przy kościele był żłobek i przedszkole – jedno i drugie prowadziły siostry zakonne. Ja tego nie pamiętam, bo byłem malutki, ale mama mi opowiadała, że odbierała mnie ze żłobka czy z przedszkola, z najmłodszych grup, przychodziliśmy do domu, mama robiła obiad i różne prace domowe, trochę się pobawiliśmy, ja szedłem spać, a mama do sąsiadki na górę, żeby co jakiś czas rzuciła na mnie okiem, a sama do pracy na noc. Potem już pamiętam, jak wcześnie rano – jeszcze było ciemno – mama prowadziła mnie do przedszkola, tam zostawiała i biegła do pracy, a po pracy zabierała mnie z przedszkola i szliśmy do domu. Tak to się przez lata odbywało. A później, jak już trochę podrosłem i chodziłem do szkoły, to ja chodziłem po mamę na drewniany most nad kolejką przy trzeciej bramie stoczni i razem wracaliśmy, robiąc po drodze zakupy. Tak chciałem jej pomóc. Byłem też parę razy na stoczni – w sytuacjach ekstremalnych, kiedy mama nie miała co ze mną zrobić. Brała mnie za rękę i szliśmy do stoczni. Siedziałem sobie w szatni i czekałem, a kiedyś, jak już byłem trochę starszy, mama mnie zabrała na suwnicę i nawet trochę tą suwnicą jeździłem.
Nie było nam łatwo, ale ja w ogóle nie zdawałem sobie z tego sprawy. Pamiętam, jak mama zabrała mnie na wakacje do Goszyna, gdzie stocznia miała swój ośrodek wypoczynkowy. Mama była na urlopie, ale dorabiała – pracowała w kuchni. Mieliśmy swój pokoik, a mama cały dzień siedziała w kuchni. W ogóle nie miała dla mnie czasu. Miała tylko krótkie przerwy, kiedy przychodziłem, wspólnie jedliśmy i mama szła z powrotem do garów, a ja się szwendałem po ośrodku. Poznałem tam kolegę, którego mama – miała na imię Krysia – była kelnerką. Miała dużo więcej czasu dla swojego syna – brali na przykład kajak i gdzieś płynęli, a ja nie mogłem, bo nie było mamy, a ja byłem za mały, żeby mi dali samemu, mimo że umiałem pływać. Zapytałem mamy, dlaczego tak jest, bo tego nie rozumiałem. Mama mi wtedy powiedziała, że musi pracować, bo są wydatki. Ja jej wtedy powiedziałem, że jak dorosnę, to jej przyniosę całą teczkę pieniędzy. Do dzisiaj to pamiętam. Mama się wtedy serdecznie roześmiała i powiedziała: „Dobrze, synku, to ja poczekam…”. I jakoś później tak się zrobiło, że zawsze wieczorem jeszcze przed zamknięciem przystani mogliśmy wpaść na rower czy na kajak. Jakoś to załatwiła – nie wiem, czy się z kimś zamieniła, czy zrezygnowała z części obowiązków. Byłem wtedy taki szczęśliwy, bo miałem mamę i mogłem sobie popływać na rowerze czy na kajaku – to było wtedy takie ekscytujące. Natomiast więcej się nie zgodziła na coś takiego jak ta praca w kuchni w ośrodku stoczniowym. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że za tak ciężką harówkę dostała jakieś śmieszne pieniądze.
A potem, jak nastał tata, wspólnie jeździli motorami. Mieli towarzystwo: pan Mietek Chodorowski z małżonką, panią Jadzią, i mama z tatą w dwa iże zawsze gdzieś w Polskę jeździli, mieli swój kawałek świata.
Stocznia
Wspominała czas, kiedy przyszła do Gdańska. Zobaczyła ogłoszenia, że „Kobiety na traktorach”, że kobiety mogą spawać, budują statki. Wtedy sobie powiedziała, że będzie tak pracować, żeby nikt nigdy nie zwrócił jej uwagi, że coś zrobiła źle. Stocznia ją niejako przygarnęła, dała jej zawód, poczucie stabilizacji, poczucie bycia kimś ważnym i świadomość, że to, co robi, jest elementem czegoś większego. Z tego swojego wkładu była dumna. Myślę, że tam odnalazła siebie – tę część, którą w dzieciństwie zgubiła bądź wybito jej kijami: poczucie własnej wartości. Pewnie dlatego w stoczni została, mimo że czasami nie było dobrze.
Kiedy dostała wypowiedzenie – zupełnie niezgodne z prawem, bo na pół roku przed emeryturą – bardzo to przeżyła: „Synku, za co będziemy żyli?”. Mówię jej: „Mama, damy sobie jakoś radę, przecież ja pracuję, coś wymyślimy”. A potem się zrobił strajk i była wielka radość, a potem sporo złości, do Wałęsy i nie tylko. Mama bardzo ciężko przeżyła, kiedy została relegowana spośród członków „Solidarności” za tak zwane niegodne reprezentowanie związku. Stało się to na skutek gierek właśnie Wałęsy, Borowczaka, Borusewicza. Borowczak, który wyprowadził załogę z hali na zewnątrz, tak że przyłączyli się do strajku, był jednym z pierwszych, którzy krzyczeli, żeby przywrócić do pracy Annę Walentynowicz, bo taka dobra, taka ceniona, taka uczciwa, taka kryształowa. A niecały rok później był jednym z szefów komisji, która badała sprawę babci Ani, i jednym z najgłośniej krzyczących: „Usunąć Annę za niegodne reprezentowanie związku!”. Bardzo się tym przejęła, chyba do końca się z tym nie pogodziła, mimo że świętej pamięci Lech Kaczyński tak bardzo ją nobilitował, wyprawiając jej urodziny w Pałacu Prezydenckim.
Solidarność
Dobrze nie pamiętam, jak to było, dlatego że w tym czasie, w 1977 roku, urodził mi się syn Piotrek. Pamiętam tylko, że była jakaś awantura z funduszem społecznym dla stoczni. Chyba przewodniczący Rady Zakładowej zdefraudował pieniądze, które miały pójść na zapomogi, a oni je przegrali w totolotka. Mama się wtedy strasznie wściekła i zrobiła taką zadymę, że sprawa się oparła gdzieś bardzo wysoko o struktury partyjne. Sprawę oczywiście zatuszowano, babcię próbowali przekupić, ale się nie udało. Namówili ją, żeby była cicho, ale babci wszystko w środku się gotowało.
Nie wiem, jak to się stało, że ona się spiknęła z Joasią Gwiazdową, z Karolem Modzelewskim – dotarła do niej jakaś ulotka, jakaś prasa podziemna… I mama za chwilę ugrzęzła w tym po uszy. To było coś, co nadało powtórnie sens jej życiu – po szykanach w stoczni, dziwnych rzeczach, które się działy z funduszami, jawnym oszukiwaniu pracowników… Jednym obcinali godziny, drugim dopisywali. Tu znalazła miejsce, gdzie mogła dać ujście swojej ekspresji i coś z tym zrobić. Mama się tam dobrze czuła, ponieważ zaczynała to wszystko od podstaw, poznawała. To było coś dla niej zupełnie nowego.
Bardzo się krępowała swojego wykształcenia. Miała tylko cztery klasy szkoły podstawowej i uważała, że jest mniej warta niż pani inżynier czy pan inżynier. Któregoś razu mówiła z przejęciem Asi Gwiazdowej, w jaki sposób rząd nas traktuje, jak oszukuje, chomikuje różne rzeczy dla siebie – już nie pamiętam, o co dokładnie chodziło. A Asia mówi: „Napisz o tym do gazetki”. – „Jak ja mam napisać? Przecież błędy robię”. – „Poprawimy”. – „Ale ja nie umiem…”. – „Napisz to, co teraz mówiłaś!”. I jak mama ten pierwszy artykulik napisała, to spotkał się podobno z dobrym przyjęciem, że bardzo fajnie, tak po chłopsku napisane, że można zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, że nie jest to jakiś prawniczy bełkot. Jak pierwszy raz poszło, to już później następne jakoś same szły.
Nigdy nie podejrzewałem mamy, że poradzi sobie w gąszczu przepisów, urzędów. Ja do dzisiaj staram się jak mogę unikać kontaktu z urzędasami. Natomiast mama zawsze znalazła sposób, żeby komuś pomóc, znalazła odpowiedni urząd i odpowiedniego urzędnika, któremu tak długo truła głowę, aż załatwiła to, co chciała załatwić. Mama po wyrzuceniu z „Solidarności” opiekowała się ludźmi, którzy w ogóle sami nie mogli sobie poradzić: chorzy, sparaliżowani, na wózku. Babcia w jakiś sposób wyszukiwała te osoby i pomagała im robiąc zakupy, pranie, gotując, sprzątając mieszkanie, żeby coś robić. Pamiętam panią Lodzię ze Stogów, której wózek inwalidzki był potrzebny. Pani Lodzi nie było na niego stać, a bez niego nie mogła się poruszać. U niej w domu przy ścianach w każdym pomieszczeniu były poręcze do ściany przykręcone i ta pani się poruszała tylko trzymając się tych poręczy, bo samodzielnie nie dała rady. Babcia chyba przez trzy miesiące atakowała jakiś urząd, jakiegoś urzędasa i w końcu przyznali tej pani wózek, nie musiała za niego płacić. I to był osobisty sukces babci Ani. Taka właśnie była mama.
Mama miała niewidzialny klucz, który potrafił otworzyć jakieś klapki w cudzych głowach, i zwykle wychodziło na jej. Natomiast jeżeli nie mogło tak być, to się wycofywała, uznając, że może jeszcze nie teraz, może to nie jest dobry czas.
Wychowanie
Dość często wraca mi we wspomnieniach sytuacja ze szkoły podstawowej, z drugiej czy trzeciej klasy. Mama kupiła mi na nowy rok szkolny teczkę z okuciami – takie były wtedy modne. Zawsze się wtedy spóźniałem do szkoły, bo miałem najbliżej – tylko przez podwórko trzeba było przejść, wiec do ostatniej chwili leżałem w łóżku, a potem już na nic nie było czasu. Biegłem, żeby jeszcze przed dzwonkiem zdążyć, uderzyłem tą teczką w nogi higienistkę i porwałem jej pończochy. Była awantura, mamę wezwano do szkoły i trzeba było tej pani zapłacić za te pończochy sto złotych. Dla mamy to były duże pieniądze, o czym dowiedziałem się później, jak trochę podrosłem. Wtedy mama mi tylko powiedziała, że to jest konsekwencja mojego lenistwa, bo gdybym wstał wcześniej, nie musiałbym biegać i nie uderzyłbym teczką pani i nie trzeba by płacić stu złotych. To była pierwsza lekcja dorosłego życia, mimo że przekazana w bardzo młodym wieku. Mama mnie wtedy nawet nie skrzyczała, tylko smutnym głosem mówiła, że gdybym wstał wcześniej, to można było tego wszystkiego uniknąć. Od tego czasu pamiętam, że wszystko, co człowiek robi, ma swoje konsekwencje – mniejsze lub większe, ale one są zawsze.
Jedyne, co ją doprowadzało do furii, to było kłamstwo. Brzydziła się kłamstwem, to było dla niej coś ohydnego, okropnego, nagannego, że w żaden sposób tego nie tolerowała: ani półprawdy, ani ćwierćprawdy. Albo mówisz wszystko, albo nie mów wcale, ale nie kłam, na miłość Boską nie kłam. Babcia Ania miała taki szósty zmysł – zawsze wiedziała, jak ktoś kłamie, a zwłaszcza jak ja kłamię… Nigdy nie wiedziałem, dlaczego. Mnie się wydawało, że tak pięknie wymyśliłem historię, która jest tak prawdopodobna, że nie ma się do czego przyczepić… A ona wiedziała, że jest zmyślona. Raz dostałem w skórę za to jeszcze jako dzieciak i tę lekcję zapamiętałem do dzisiaj. Dlatego też swoim dzieciom to mówię i wszystkim, z którymi się zaczynam poznawać i jak już zaczynamy być trochę bliżej, zaczynamy mówić o rzeczach, o których nie wszystkim się mówi, to zastrzegam sobie zawsze: „Słuchaj, jeżeli kiedykolwiek mnie okłamiesz, to nigdy mi się więcej na oczy nie pokazuj, bo ja nie kłamię i oczekuję tego samego”. To jest efekt tej pierwszej lekcji, którą od mamy dostałem pasem.
Mieliśmy nad łóżkiem duży obraz święty „Ostatnia Wieczerza”. On był od dołu przyczepiony gwoździkami, a od góry nie był przyklejony do ściany, tylko tak się pochylał, jakby Pan Jezus na łóżko patrzył. Mama mi kupiła piłkę, przyszedł do mnie kolega, graliśmy sobie, rzucaliśmy tą piłką w mieszkaniu. Piłka się odbiła, pacnęła w obraz, szyba się zbiła – obraz był za szkłem. Zbyszek od razu uciekł do siebie do domu, ja zostałem sam z piłką i stłuczonym obrazem. Próbowałem włożyć to szkło, oczywiście tylko się pociąłem, jeszcze pościel się zakrwawiła, bo mi kapało z palca. Wróciła mama i się pyta: „Co się stało?”. Ja mówię: „A wiesz mamusiu, był Zbyszek, ja chciałem pokazać palcem Pana Jezusa i szyba pękła”. Mama mówi: „Powiedz, jak było”. – „No właśnie mówię ci przecież”. „Janusz, powiedz prawdę”. – „Co ci mam powiedzieć, przecież mówię”. – „Kładź się na taboret”. Dostałem w skórę, przez dwie godziny nie mogłem usiąść. Po dwóch dniach się przełamałem i powiedziałem, jak było naprawdę. I od tego czasu zdarzyło mi się parę razy minąć z prawdą, ale zawsze w imię celów wyższych, ważniejszych, natomiast staram się nie kłamać. Albo mówię jak było, albo że nie chcę na ten temat rozmawiać i już.
Jeżeli stykała się z urzędniczą obojętnością, niemożnością bądź niechęcią, i nic na to nie mogła poradzić, to w sobie przeżywała. Ale ciekawe, że im więcej było takich sytuacji, kiedy sobie z czymś nie mogła poradzić, to tak długo siedziała nad tym, aż znalazła jakieś rozwiązanie. Jak to kiedyś mówiono, wyrzucili ją drzwiami, to weszła oknem. Większość spraw w ten sposób załatwiała. To w niej na początek budziło potężną frustrację, złość wywołaną beznadzieją, ale też powodowało, że jeszcze bardziej intensywnie szukała rozwiązania.
Mąż
Mama się niczego nie bała. Bała się o mnie – co ze mną będzie, jak jej zabraknie. To był jedyny strach, który jej towarzyszył. Od chwili, kiedy się usamodzielniłem, zacząłem pracować, zarabiać, później założyłem własną rodzinę, ten strach zniknął, bo wiedziała, że sobie poradzę. Natomiast szczególnie okres, kiedy zachorowała ciężko na raka, był dla niej bardzo trudny, bo byłem wtedy małolat i gdyby – nie daj Boże – coś się jej przydarzyło najgorszego, nie wiadomo było, co bym zrobił sam. Myślę, że to była przyczyna, dla której zdecydowała się wyjść za mąż za mojego późniejszego ojczyma, który był dla mnie jak ojciec. Traktował mnie jak własnego syna – wiele się od niego nauczyłem. Gdyby mamy zabrakło, on się miał mną zająć, żebym miał oparcie do uzyskania samodzielności, pełnoletniości. A tak się dziwnie złożyło, że osoba, która miała się mną zająć, umarła wcześniej niż mama. Zupełnie bez sensu. Wiem natomiast, że okres, kiedy wszyscy byliśmy razem, był najszczęśliwszy w życiu mojej mamy. Najpierw wyszła za mąż z rozsądku, a później pojawiło się uczucie, i to tak silne, że nie mogła sobie dać rady po śmierci taty przez długi czas. W 1971 tata zmarł i w tym samym roku poszedłem do wojska. W 1972 roku mama przyjechała do mnie na święta i mówi w Wigilię – jej słowa do dzisiaj mi brzmią w uszach: „Mój Boże, ja mam takie wędrownicze Boże Narodzenie, bo najpierw u Kazika, teraz u ciebie i potem wrócę do pustego domu i będę siedzieć, nie – chyba pojadę na cmentarz”. Potrafiła do północy siedzieć na cmentarzu w zimie, w śniegu, i było jej tam dobrze, bo czuła, że jest razem z ojcem.
Tata miał motor, który się nazywał Iż, to była radziecka produkcja, pojemność 350 centymetrów – duża maszyna na tamte czasy. Plac Zebrań Ludowych to było wtedy takie miejsce, gdzie praktycznie można było robić wszystko. Którejś niedzieli pojechaliśmy tam wszyscy – był jeszcze brat ojca drugim motorem, więc mnie zabrał. Tam się babcia Ania uczyła jeździć motorem. Tata cały czas biegał za nią, trzymając za tylne siodełko, żeby się nie przewróciła, tak jak z małym dzieckiem na rowerku. Pamiętam, kiedy mama zamiast odjąć gazu, to go dodała. Oczywiście motor wyrwał do przodu, tata się przewrócił, mama w krzakach wylądowała z tym motorem. Nic się nikomu nie stało, najpierw było trochę nerwowo, ale potem to skwitowano śmiechem. Później przez lata to było wspominane na spotkaniach rodzinnych, jak to się babcia Ania uczyła motorem jeździć. Notabene zdała egzamin z jazdy i z teorii, i na motor, i na samochód, tak że miała oba prawa jazdy.
Z dzieciństwa pamiętam, jak mama gotowała zacierki – takie kulki z ciasta. Nie wiem, co to było za ciasto. Rzucało się je na mleko, gotowało się. Zawsze miałem to w niedzielę na świąteczne śniadanie – taka zupa mleczna. Z późniejszego okresu pamiętam, że babcia robiła świetne zupy grzybowe. Jak tato żył, chodzili na grzyby, później sama już nie, natomiast u nas w domu grzyby były zawsze. Gdzieś je kupowała – na rynku, w prywatnym sklepiku. Ona z kolei uwielbiała botwinkę. Mówiła, że jest taka zdrowa, taka dobra, a ja jej nie cierpiałem. Nienawidziłem botwinki.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 4 sierpnia 2014