Małgorzata i Jerzy Szmajdzińscy (fot. ze zbiorów Małgorzaty Sekuły-Szmajdzińskiej)
Rozmowa z Małgorzatą Sekułą-Szmajdzińską
Jerzy Szmajdziński
Spotkanie
Pamiętam je doskonale. Poznaliśmy się u mojej przyjaciółki w pracy, w jej pokoju – po prostu przedstawiono nas sobie. Nic nadzwyczajnego, ale zapamiętałam to, bo poznałam interesującego mężczyznę. Jola mi opowiadała o Jurku – jej tata i tata Jurka, czyli mój teść, znali się od dawna, bo pracowali w spółdzielczości mieszkaniowej. Z tego pierwszego kontaktu jeszcze nic nie wynikło, nie widywaliśmy się często. Ale po trzech czy czterech latach zaczęliśmy się spotykać, a wreszcie przyszła decyzja o połączeniu się na całe życie. To była moja decyzja – ponoć to kobiety sobie wybierają facetów. Zawsze się śmiałam, że mąż nie miał tu nic do gadania – to ja go sobie wybrałam na męża. Kobiety to wiedzą – spotykają mężczyznę i wiedzą, że to on ma być ojcem ich dzieci. Ja tak właśnie odczuwałam, że to jest facet, który będzie ojcem moich dzieci. I tak się stało.
Był bardzo poważny, odpowiedzialny – tak go odbierałam od początku, a później, przez całe lata wspólnego życia, tylko się w tym utwierdziłam. Do dziś od ludzi, którzy go dobrze znali, ale również od tych, którzy tylko się z nim zetknęli, słyszę, że był bardzo odpowiedzialnym człowiekiem. To jest dla mnie niesłychanie ważne – nie wyobrażam sobie, żeby partner nie ponosił pełnej odpowiedzialności za rodzinę. To przejawiało się w prostych rzeczach – mój mąż na przykład nigdy się nie spóźniał, raczej przychodził przed czasem. Jak powiedział, że będzie o 19, to za pięć już był w domu. Niezwykle tego pilnował. Jak powiedział, że czymś się zajmie albo coś załatwi, to nie było mowy, żeby się nie zajął czy nie załatwił. Po prostu wszystko było na bank.
Dzieci
Pamiętam, jak pierwszy raz przynieśliśmy Andrzeja do domu, położyliśmy go na łóżku i oboje stanęliśmy nad tym tobołkiem… Kiedy dzieci były malutkie, bardzo mi pomagał. Wtedy nie miał jeszcze aż takiego nawału pracy. Owszem, dużo pracował, ale wielka polityka dopadła go w okresie, kiedy nasze dzieci były już w przedszkolu. Bardzo mi pomagał, gdy maluchy były jeszcze niemowlętami. Szczególnie noce były trudne, bo Andrzej nie chciał spać, leżał z otwartymi oczami. Ciągle go bujaliśmy w wózku, i to mocno – inaczej nie zasnął. Na spacerach, żeby łaskawie zasnął, trzeba było biegać z wózkiem.
Jedzenie
Bardzo lubił proste domowe jedzenie – to wyniósł z domu. Moja teściowa Helenka zawsze gotowała, jak to w polskim domu – tradycyjnie. Dla niego mielony z buraczkami czy pomidorowa były ważniejsze niż jakieś posiłki na mieście. Pomidorowa czy ogórkowa – takie było zawsze pytanie przed obiadem. Pomidorowa koniecznie z makaronem – ja zawsze wolałam z ryżem, ale ani dzieci, ani mój mąż go nie tolerowały. On sam sobie gotował makaron i prosto z sitka go wcinał, bardzo to lubił. Nigdy nie miałam talentu do gotowania, wszystkiego musiałam się po prostu nauczyć, gdy zostałam żoną i matką. Pamiętam jak dziś – na jeden z pierwszych obiadów postanowiłam zrobić cynaderki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mój mąż żadnych podrobów nie je. Zrobiłam te cynaderki z jakimiś warzywami – bardzo smaczne. Zadowolona, podsunęłam mu to pod nos. „Co to jest?” – usłyszałam. „Cynaderki!”. A on tak zrobił młodej żonie: odsunął talerz i powiedział: „Nie jadam takich rzeczy”. Wcinałam te cynaderki cztery dni sama… I potem już nie ryzykowałam.
Chłopie
Moja teściowa ma na imię Helena, ja tak mam na drugie, moja babcia była Helena – mam więc wyjątkowy sentyment do tego imienia. Mój mąż często do mnie też mówił „Helka”, „Hela”, „Helena” – albo „chłopie”, naprawdę. A ja to lubiłam. Lubiłam szczególnie, jak mówił na mnie Helena. Wtedy mógł tak mówić i do swojej mamy, i do swojej żony.
Sport
Jak go poznałam, byłam już dojrzałą kobietą, po studiach, więc nie znałam jego wcześniejszej aktywności sportowej. Teściowa mi tylko opowiadała, że ciągle prała jego dresy. Grał w piłkę w klubie we Wrocławiu, był dobrze się zapowiadającym obrońcą. Grał w błocie, więc bez przerwy te dresy trzeba było prać. W czasach studenckich grał też w koszykówkę. Kochał w ogóle gry zespołowe, ale szczególnie piłkę nożną i koszykówkę. Później, jak już byliśmy małżeństwem, jako dojrzały mężczyzna pokochał tenisa i bardzo dobrze w niego grał. Jak miał wolną chwilę, umawiał się z kolegami. Cały czas miał tylko jakieś perypetie zdrowotne – co i rusz coś sobie naciągnął, nadwerężył, a to ścięgno Achillesa, a to ramię, a to przedramię. Córka też bardzo dobrze gra w tenisa i w ostatnim roku przed śmiercią męża zdarzało się, że z nim wygrywała, co go bardzo cieszyło. Ogromnie był z niej dumny, cieszył się, że z nią przegrywa… Zresztą to normalne, że rodzice się cieszą, jak dzieci są od nich lepsze.
Próbowałam go nauczyć jeździć na nartach, ale jakoś nigdy nie doszedł do przyzwoitego poziomu. Może to wynikało z faktu, że późno zaczął się uczyć. Z naszego grona znajomych w zasadzie nikt mu nie towarzyszył, dlatego że wszyscy nauczyliśmy się dużo wcześniej i jeździliśmy dobrze. Kiedy byliśmy gdzieś w górach, po godzinie jeżdżenia z nim na oślej łączce wszyscy już mieli dosyć i szli gdzieś wysoko, a on zostawał najczęściej sam, nawet jak jeździł ze swoimi dwoma najbliższymi przyjaciółmi. Oni jeździli bardzo dobrze, więc on sobie siedział i coś przemyśliwał, popijał herbatkę. Pamiętam nasz ostatni wyjazd z przyjaciółmi, bardzo zresztą fajny – wszyscy dobrze jeżdżący i on jeden słabo. Koledzy go namawiali, żeby pojechał z nami na inne trasy i jeden z nich mówi: „Jurek, ty się nie przejmuj, to będą same łatwe trasy”. Potem się okazało, że to były w większości trasy czerwone albo i czarne – najtrudniejsze. Biedak po tych paru godzinach był wypompowany, a nie mógł zjechać wcześniej, bo za daleko odjechaliśmy od miejsca, gdzie mieszkaliśmy…
Nie tylko uprawiał sport – po prostu uwielbiał kibicować. Jak tylko miał wolną chwilę, chodził na stadion albo na korty. Nota bene, ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałam, to były: „Nic mi nie szykuj, bo Krzysio przyjedzie po mnie na lotnisko, jedziemy do Pruszkowa na mecz”. Powtarzam to, bo to oddaje charakter mojego męża. Gdybyśmy mu pozwolili, to na trybunach – w Pruszkowie, Lubinie, Legii czy gdziekolwiek indziej – przesiedziałby cały wolny czas.
Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 2 kwietnia i 17 maja 2012