Rozmowa z Pawłem Dereszem

Z córką Katarzyną i mężem Pawłem w domowym zaciszu, Warszawa, czerwiec 2006 (fot. ze zbiorów Pawła Deresza)

Rozmowa z Pawłem Dereszem

Jolanta Szymanek-Deresz

Pierwsze spotkanie

To było jak piorun z jasnego nieba. Nagle na plaży w Bułgarii, w Sozopolu, zobaczyłem piękną kobietę, na dodatek samotną. Przyjechałem tam razem z kolegami na odpoczynek, ale natychmiast się od nich odłączyłem, piękno, młodość i uroda tej kobiety były bowiem tak szokujące, że podsumowałem swoje wielkie doświadczenie uwodzicielskie i… wystartowałem.

Ku mojemu miłemu zdziwieniu, zostałem przyjęty serdecznie, może i dlatego że miałem pod pachą książkę identyczną jak ta, którą czytała wówczas Jola. Był to „Dzień szakala” Forsytha – najmodniejsza wówczas książka sezonu, roku 1977, jeśli się nie mylę. W ten sposób zaczęła się nasza znajomość. Zaczęliśmy rozmawiać o książce, a potem o różnych przyjemnych sprawach. Okazało się, że do Sozopolu przyjechała z obozem studenckim. Jola dała się zaprosić na lody i… na tym nasza jednodniowa znajomość się skończyła. Wymieniliśmy telefony – i parę miesięcy milczenia.

Pewnego dnia, wieczorem, odzywa się mój telefon. Zadzwoniła Jola, przypomniała mi się. Wiedziałem, że mieszka w Łodzi, zaczęliśmy rozmawiać o tym naszym niecodziennym spotkaniu w Sozopolu. Potem zaczęliśmy do siebie dzwonić co wieczór. Jola mi zakomunikowała, że ma narzeczonego, który jest studentem architektury, bardzo fajny chłopak. Przyjąłem to do wiadomości, ale nie ustawałem w zabieganiu, bo cały czas miałem przed oczyma jej cudowny wygląd i te półtorej czy dwie, a może trzy godziny, które spędziliśmy razem w Sozopolu. Potem niespodziewanie Jola mnie poinformowała, że przenosi się do Warszawy, bo jej tata otrzymał awans z sędziego Sądu Wojewódzkiego w Łodzi na sędziego Sądu Najwyższego. I jak się Jola przeniosła do Warszawy, to już była moja. Udało mi się pozbyć narzeczonego. Nie wiem – być może opowieści o ich pięknym związku były pewnego rodzaju konfabulacją, która miała na celu wydobycie ze mnie całego kunsztu uwodzicielskiego, ale w każdym razie zaczęliśmy się spotykać. Jola przygotowywała się wówczas do zakończenia studiów. Miała bardzo sympatyczną koleżankę, a ponieważ ja musiałem codziennie ciężko pracować, udostępniałem im mieszkanie i tam się uczyły do egzaminu. Koleżanka została świadkiem na naszym ślubie.

Pobyt w Czechosłowacji

W 1979 roku żona, już sędzia-asesor, wzięła urlop i pojechaliśmy razem naszą córką – Kasią, do Pragi, dokąd zostałem delegowany na pięć lat jako korespondent Polskiej Agencji Interpress. Jola zajmowała się wówczas wychowywaniem Kasi, gospodarstwem, nauką języków i bawieniem gości, którzy do nas przyjeżdżali z Polski. W tym ciężkim okresie – to był rok 1980-1981, kiedy w Polsce nie było właściwie nic – chcieli przyjechać do Pragi i zobaczyć nie tylko miasto, ale na czym polega czeski dobrobyt. W ciągu roku gościliśmy około pięćdziesięciu osób. Były to wizyty weekendowe albo nawet tygodniowe. Dzięki naszej uprzejmości i – nie ma co ukrywać – pewnej szczodrości zyskaliśmy sobie wielu przyjaciół i dobrych znajomych, i te znajomości są kultywowane właściwie do dzisiaj. Kiedy od nas wyjeżdżali, każdy dostawał co najmniej pęto kiełbasy, puszkę kawy mielonej, dwie czy trzy puszki sardynek i cytrynę. Żywności nie wolno było wówczas wywozić za granicę. Ponieważ miałem dobre układy na lotnisku w Pradze, to uśmiechałem się zawsze do celnika albo do przedstawiciela Lotu i przymykano oko na „przemyt”. Był to wówczas wielki sukces, że ktoś mógł z Pragi przywieźć do Warszawy puszkę sardynek, pokropić cytryną i zjeść uroczyście. W tej chwili to się wydaje śmieszne, ale wówczas było to wydarzeniem.

Córka chodziła w Pradze do przedszkola, śpiewała czeskie piosenki, recytowała czeskie wierszyki. Wynikła zresztą z tego bardzo zabawna historia. Kiedy przyjechał z oficjalną wizytą do Polski prezydent Václav Klaus, spotkaliśmy się z nim u prezydenta Kwaśniewskiego. Siedzimy za stołem i nagle moja żona zaczyna deklamować wierszyki, które jej córka przynosiła z przedszkola. Wzbudziło to oczywiście olbrzymią sensację, że szefowa kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego recytuje wierszyki czystą czeszczyzną.

Byłem w Pradze pięć lat, żona tylko trzy, bo nagle jej się „odechciało” i powiedziała, że nie po to skończyła studia, żeby podawać do stołu moim gościom, i że chciałaby zacząć praktykować. Zabrała córkę i pojechała. Ponieważ w międzyczasie wynajęliśmy nasze mieszkanie, zamieszkała u rodziców. Mieszkała tam dwa lata, przyjeżdżając do mnie raz na miesiąc. I po ukończeniu aplikacji sędziowskiej ukończyła adwokacką.

Stroje

Jola zawsze przywiązywała wagę do stroju, co mnie nieraz bardzo denerwowało, bo zanim wyszła z domu, przymierzała trzy czy cztery kiecki, trzy pary butów i tak dalej. Zawsze była elegancka i dbała o swoją sylwetkę. Miała niewielkie problemy z tuszą, co przychodzi przeżyć każdej kobiecie, która przekroczy czterdziestkę. Gimnastykowała się każdego dnia, uprawiała sporty, pływała. Nie miała żadnego doradcy do spraw ubiorów i elegancji, ale wydaje mi się, że miała wrodzony gust.

Miała manię posiadania butów. Nie wiem dokładnie, ile ich miała – chyba ze trzydzieści par. W pierwszej fazie naszego małżeństwa często wyjeżdżałem z mojej redakcji za granicę i jedyne, co stamtąd przywoziłem, to były buty dla żony. Wszystkie moje diety przeznaczałem na to. Ponieważ butów nie można było także przywozić, choćby z NRD, która była wówczas oazą przemysłu obuwniczego, zawsze miałem wielkie problemy na granicy, gdy przemycałem dwie albo trzy pary obuwia. Ale też była to wielka satysfakcja, jak udało mi się je przemycić.

Byłem akredytowany nie tylko na Czechosłowację, ale także na Węgry. Miałem obowiązek jechać co dwa tygodnie na parę dni do Budapesztu. Na Węgrzech buty były także ładne. Nawet wiem, jak jest po węgiersku trzydzieści dziewięć.

Polityka

Nad podjęciem współpracy z prezydentem Kwaśniewskim zastanawiała się parę dni. Jak nam taką możliwość zasygnalizował Ryszard Kalisz, który był pośrednikiem w tej sprawie, mieliśmy wiele bardzo poważnych rozmów. Pan prezydent chciał, żeby jego kancelarią kierowały kobiety – najpierw była to pani Danuta Waniek, potem pani Danuta Hübner, a potem, z braku laku, Kalisz przez rok czy dwa był pełniącym obowiązki. Jola była trzecią i ostatnią kobietą. Przez półtorej kadencji pana prezydenta utrzymała się na tym stanowisku – bardzo niewdzięcznym, bo zazdrośnie na nie patrzyli wszyscy inni bliscy współpracownicy prezydenta. Żona potrafiła na szczęście ich sobie w jakiś sposób podporządkować i znaleźć z nimi wspólny język, tak że wytrzymała z nimi bez napięć i bez kłótni.

Ale dobre się skończyło i mieliśmy dylemat, co robić dalej. Teść chciał, żeby Jola wróciła do adwokatury albo do sądownictwa, a kierował się przede wszystkim oczywiście sympatią do dziedziny, którą sam uprawia, ale też i pewnego rodzaju wyrachowaniem, a mianowicie tym, że sędziowie mają zagwarantowane ustawowo wspaniałe emerytury – osiemdziesiąt-dziewięćdziesiąt procent ich podstawowej pensji. Ojciec ją więc namawiał, żeby wróciła do sędziowania. Jola przy prezydencie Kwaśniewskim już jednak łyknęła bakcyla polityki. Zresztą wydaje mi się, że przez te sześć lat, które spędziła u Kwaśniewskiego, po prostu nauczyła się być politykiem. W związku z tym postanowiła startować do parlamentu. I wygrała.

Myślę, że w polityce podobała jej się możliwość obcowania z ludźmi, którzy mają w Polsce coś do powiedzenia, którzy nią kierują. Jola była osobą niezwykle medialną i – mówiąc szczerze – bardzo do tego przykładała wagę. Miała przy tym zasadę, że domagała się odpowiednich partnerów albo przeciwników, którzy mieliby coś istotnego do powiedzenia – żeby to nie byli krzykacze czy panie, które traktują telewizję jak magiel.

Jola się bardzo dokształcała, miała zawsze coś istotnego i mądrego do powiedzenia, przeszła wyśmienitą szkołę u prezydenta Kwaśniewskiego, który przecież niewątpliwie jest politykiem olbrzymiej miary. Reprezentowała go wielokrotnie w kraju i za granicą.

Zorganizowaliśmy jej piękną kampanię wyborczą. Nie było dla niej miejsca w Warszawie, ale wynaleziono jej miejsce na Mazowszu, czyli była kandydatką na parlamentarzystkę „przywiezioną w teczce”. Trzeba było ciężko pracować wiele miesięcy, żeby to zdanie zmienić. Przede wszystkim trzeba było Jolę dokształcić w sprawach Mazowsza, a zwłaszcza Płocka. Trzeba też było zdobyć na to odpowiednie fundusze, bo przecież taka kampania kosztuje wiele.

Jola zdobyła olbrzymią liczbę głosów i nie miała żadnych problemów z dostaniem się do Sejmu. Przez tygodnik „Polityka” została uznana potem za jedną z najbardziej pracowitych posłanek. Przez tabloidy – za najbardziej elegancką.

Współpraca z żoną

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych byłem zagranicznym korespondentem. W skali dziennikarstwa jest to wysoko notowane. Byłem też zastępcą redaktora naczelnego bardzo poczytnej gazety „Kurier Polski”, przez wiele lat współpracownikiem BBC, kilku czasopism zagranicznych, zarabiałem bardzo przyzwoicie i czułem się spełniony i właściwie nie widziałem już dla siebie możliwości rozwoju. Poza tym przybywało mi lat. Po tych prawie czterdziestu latach pracy nagle poczułem zmęczenie. Pomyślałem sobie: wyżej już nie podskoczę – teraz czas, żeby udostępnić trampolinę żonie. W związku z tym skupiłem się na pomaganiu jej. Pomagałem jej pisać teksty, analizowaliśmy wystąpienia jej i innych, analizowaliśmy sytuację w kraju i za granicą. Stworzyliśmy fajny tandem. Codziennie dokonywałem przeglądów prasy i zwracałem uwagę, co warto przeczytać: „Zobacz, ten idiota mówi to, a tamten tamto”. Mieliśmy codzienne takie prasówki przy śniadaniu, a przy kolacji wymienialiśmy poglądy. Wszystko, co zdobyłem w życiu, zainwestowałem w żonę, a żona to pomnażała dzięki swojej prawniczej wiedzy i umiejętnościom. Oczywiście wielokrotnie się spieraliśmy, nieraz ona mnie przekonywała, nieraz ja ją – ale było tak, jak powinno być w dobrym tandemie.

Czasu prywatnego nie mieliśmy dla siebie za dużo (tylko urlopy, które zazwyczaj spędzaliśmy zwiedzając świat), ale wydaje mi się, że nie zmarnowaliśmy szansy, bo żona w pewnym momencie była rozważana jako kandydatka na prezydenta kraju.

Sport

Bardzo lubiła pielić chwasty, wyrywać je, bo ją denerwowały. Koncepcja naszego ogrodu jest mojego autorstwa, natomiast żona prawie codziennie walczyła w nim z chwastami. Wydaje mi się, że się na nich wyżywała. To była dla niej metoda rozładowania – piętnaście-dwadzieścia minut, ale można powiedzieć, że dla żony nie było dnia bez wyrwania chwastu…

Wyżywała się również na korcie i generalnie w sporcie. Robiła na przykład coś dla mnie zupełnie niezrozumiałego: brała samochód, jechała na boisko i przebiegała dziesięć kilometrów, krążąc po bieżni. To musiało być totalnie nudne, ale przyjeżdżała niezwykle szczęśliwa. Mnie wystarczyły dwa kółka. Z początku mnie zabierała, ale potem po pierwsze mi się nie chciało, a po drugie już nie dawałem rady, a te dziesięć kilometrów to ponad godzina biegania.

Miała wtedy czas na przemyślenia, a przede wszystkim tym poprawiała sobie sylwetkę. W związku z tym w tenisa też grała solidnie albo potrafiła godzinę pływać w basenie monotonnie, tam i z powrotem. Można było zwariować patrząc na nią. Ja nie miałem w tym żadnej przyjemności, żona wielką. Katowała się po prostu fizycznie. Ale miało to także swoje inne dobre strony, nie widziałem, żeby na kogokolwiek krzyknęła, żeby była zdenerwowana, żeby się z kimkolwiek kłóciła – widocznie te chwasty, bieżnia, basen i tenis całkowicie ją rozładowywały.

A potem przyszedł Smoleńsk….

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 29 lipca 2013