Rozmowa z Barbarą Stasiak

Barbara i Władysław Stasiakowie na balu "Przymierza Rodzin", Warszawa, styczeń 2009 (fot. ze zbiorów B. Stasiak)

Rozmowa z Barbarą Stasiak

Władysław Stasiak

Oświadczyny

Pracowaliśmy w Najwyższej Izbie Kontroli i Władek przyszedł złożyć mi życzenia w moje imieniny. Nie znaliśmy się dobrze, byłam zaskoczona. Później się dowiedziałam, że pytał o mnie znajomych. To też było zabawne – zapytał przyjaciela, którego żona ze mną się przyjaźniła: „A czy ta Basia to jest jakoś związana?”. A on mu odpowiedział „Bo ja wiem? Politycznie nie”. No i mój przyszły mąż nie znalazł wtedy w sobie dość siły, żeby mu powiedzieć, że nie o taki rodzaj związania mu chodziło…

Oświadczył mi się mniej więcej po dwóch tygodniach. Jak się zgodziłam za niego wyjść, to mnie podrzucił tak, że plasnęłam o sufit, bo Władek miał 194 cm wzrostu, a sufit był nisko. Bardzo się tym przejął, chyba bardziej niż ja. Po czym już uroczyście pojechał do mojego domu rodzinnego, gdzie poprosił o moją rękę, i wtedy już wszystko zostało załatwione jak należy.

Pewnie się Pani dziwi, że nie miałam wątpliwości. Nie miałam. Prawdę mówiąc, jak go pierwszy raz zobaczyłam, to już wiedziałam, że to jest TEN. Nie wiem, na czym to polega, ale ja wierzę, że ludzie wiedzą, że to jest właśnie ta osoba, i mnie się coś takiego przytrafiło. Na początku nie wiedziałam, czy on o tym wie, ale jak potem rozmawialiśmy, to też powiedział, że wiedział, że my już jesteśmy dla siebie. U nas było odwrotnie niż zwykle: ludzie najpierw się spotykają, poznają, oglądają, a dopiero potem podejmują decyzję, a my najpierw podjęliśmy decyzję, że będziemy razem, a właściwie dopiero później się poznawaliśmy.

Podróże

Góry zawsze były ważne. Gdy pierwszy raz pojechaliśmy z Władkiem w Tatry, był zadziwiony, że tak dobrze chodzę po górach, bo podobno nie wyglądam na osobę, która ma taką kondycję. To był bardzo specyficzny wyjazd – żartowaliśmy, że jesteśmy tam we trójkę z przyjacielem mojego Męża, Andrzejem. Oni dwaj schodzili od lat szkolnych po kilka razy całe Tatry i ja urządzałam mojemu Mężowi konkursy – stawaliśmy na jakimś miejscu i mówiłam: „O, a ten widok? Opisz mi”. I on z każdego miejsca potrafił nazwać każdy szczyt, zbocze, górę. Jest takie miejsce w Tatrach, o którym opowiadał mi Mąż: „A wiesz, tutaj z Andrzejem pod tym świerkiem leżeliśmy zmęczeni, zrobiliśmy sobie przerwę i postanowiliśmy, że odbędziemy jakąś egzotyczną podróż. Na dobry początek zjedliśmy mleko skondensowane i mówiliśmy sobie, że być może tak wygląda mleko kokosowe, a my leżymy pod palmą”.

Te plany w dużej części się spełniły. W czasach studenckich Mąż był w Chinach, Szwecji, ale nade wszystko w ukochanym Peru. Kochał zresztą całą Amerykę Południową, z jej nieoczywistym czarem – połączeniem kultury łacińskiej z tamtejszym folklorem. Planowaliśmy tam wrócić, przygotowywaliśmy się do wyjazdu do Meksyku. Władek chciał zdobyć najwyższy szczyt Ameryki Południowej – Aconcaguę w Argentynie. Wszystkie te zamierzenia czekały na swój czas – kiedy będzie go więcej… Razem byliśmy w Rumunii, Chorwacji, gdzie Władek pokazywał mi miejsca, w których był w czasie wojny w latach dziewięćdziesiątych, na Krecie, na Maderze – którą chcieliśmy odwiedzić ze względu na polskie ślady Marszałka i Chopina, w Hiszpanii – Kastylii, Andaluzji i na Gibraltarze, i na moment w Afryce, gdzie akurat wtedy było zimno i deszczowo, choć w folderach napisano, że gwarantują 360 słonecznych dni w roku. My popłynęliśmy tam promem z Taryfy – najbardziej wysuniętego na południe miasta na Półwyspie Iberyjskim – i żartowaliśmy, że dzięki temu odkryliśmy prawdziwą naturę kontynentu afrykańskiego – zimną i wietrzną. A ci, którzy lecą samolotami, pewnie trafiają w jakieś inne miejsce na ziemi – ciepłe i słoneczne. I – opowiadaliśmy znajomym – tak powstał mit o gorącej Afryce…

Te nasze wakacje zawsze były z jakimś kluczem. Na Kretę polecieliśmy z „Grekiem Zorbą” jako przewodnikiem. Po Andaluzji jeździliśmy z „Rękopisem znalezionym w Saragossie” Jana Potockiego i to było bardzo, bardzo ciekawe. Byliśmy też we Francji, ze względu na zainteresowania Męża średniowieczem. Chodziło nam o opactwo w Cluny, a później Prowansję, po której jeździliśmy z książką Jeana Raspaila „Pierścień rybaka”. Bohaterowie, którzy po Prowansji się poruszali, byli jakby naszymi przewodnikami.

Dla mojego Męża najważniejsze było zwiedzanie. Znakomicie się z nim zwiedzało, bo on miał wiedzę i umiał opowiadać niezwykłe historie. Wymagało to natomiast żelaznej kondycji. Zwiedzaliśmy intensywnie, od rana do nocy – wywalczyłam, że mogliśmy przysiąść na kawę albo coś zjeść. Taki styl spędzania czasu lubiliśmy obydwoje. Później dołączyliśmy wieczorne biesiady, wzorem mieszkańców południa Europy, gdzie byliśmy. Zawsze staraliśmy się jeść tamtejsze jedzenie i to nie w miejscach turystycznych, tylko w małych rodzinnych restauracjach. W Prowansji mieszkaliśmy w hotelu niedaleko Roussillon, który znaleźliśmy właściwie przypadkiem, wśród zarośli. Jego właścicielka, do której wszyscy pracownicy mówili madame, zabawiała gości wieczorami różnymi historiami i między innymi opowiadała o tym, jak jej ojciec z Awinionu do Rzymu przejechał konno. Miała w dzieciństwie przyjaciółkę, która pochodziła z Krakowa i wiele jej o Polsce opowiadała, więc jak wyjeżdżaliśmy, to na pożegnanie zawołała: Vive la Pologne! Odpowiedzieliśmy: Vive la France! I tak się rozstaliśmy.

Osobowość

Mąż lubił, jak coś się działo. To sprawiało, że ujawniał nadludzkie siły psychiczne, jakąś żelazną kondycję. W ogóle był silnym człowiekiem, był odporny na zimno, brak jedzenia, brak snu, stres. Gdy nad czymś pracował, to prawie non stop. Gdyby nie to, że ktoś mu donosił jedzenie – panie sekretarki w pracy czy ja w domu – pewnie o tym by zapominał. Był tak silny i mocny, że zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić, żeby mogło mu się coś stać. Wyobrażałam sobie, że on w tym Smoleńsku przejął dowództwo i kieruje akcją ratunkową, tym bardziej że przez jakiś czas mówiono, że trzy osoby przeżyły i akcja ratunkowa trwa.

Zastanawiałam się nad tymi jego nadludzkimi siłami i myślę, że one się brały po prostu z rodziny, z wychowania, z żywej tradycji II Rzeczypospolitej, którą w jego rodzinie bardzo mocno kultywowali dziadek i ojciec. Władek nigdy nie pozwalał sobie na momenty emocjonalnej słabości, poczucia beznadziei, poddania się. Nawet jak coś złego się stało, jak coś nie poszło, zawsze szukał drogi wyjścia i zawsze się zastanawiał, jaką naukę z tego wynieść, jak zrobić, żeby było dobrze. Był dla mnie, ale i dla wielu innych osób, takim młodzieńcem przeniesionym z lat dwudziestych w dzisiejszą rzeczywistość, mającym poczucie, co jest właściwe, a co nie, i wiedzącym, że trzeba być dzielnym.

Obowiązki publiczne

Nieraz towarzyszyłam Mężowi podczas uroczystości publicznych – obowiązkowo, w spotkaniach przewidzianych przez protokół dyplomatyczny, gdzie zachowania i okoliczności spotkania są ściśle określone. Bywałam też na uroczystych galach, bankietach, koncertach, obchodach rocznic, balach… Mąż nie był bardzo chętnym tancerzem, ale ponieważ ja bardzo lubię tańczyć, na tych balach dawał się wyciągać do tańca, chociaż nieraz miałam wrażenie, że traktuje to jako ciężki obowiązek. Taniec chyba nie był jego ulubioną formą spędzania czasu. Myślę, że on to naprawdę robił dla mnie. Na balach, rautach czy spotkaniach towarzyskich najczęściej i najchętniej rozmawiał o sprawach dotyczących cywilizacji albo kultury. Niewiele osób np. wie, że zajmujący się na co dzień „ciężkimi” resortami – bezpieczeństwem, policją, wojskiem – prywatnie był miłośnikiem muzyki. Chętnie słuchał różnych jej rodzajów, ale zaskoczeniem zawsze było jego upodobanie do muzyki dawnej, najchętniej granej na instrumentach z epoki. Nigdy nie zniżał się do obgadywania innych ludzi. Działał według powiedzenia: wielcy ludzie rozmawiają o ideach, średni o wydarzeniach, mali – o innych ludziach.

Dom

Przez nasz dom nie przewijały się tłumy. Tylko bardzo bliskie osoby, przyjaciele, wiedzieli, gdzie my mieszkamy. Miałam taki nawyk, żeby nie mówić dokładnie, gdzie mieszkam, Mąż też tego nie mówił. Bardzo staraliśmy się ochronić naszą prywatność i nie chcieliśmy, żeby jacyś dziennikarze czy paparazzi przyłapywali nas w sytuacjach prywatnych. Nie opowiadaliśmy o naszym życiu rodzinnym. Mąż odrzucał wszystkie oferty zrobienia w domu reportażu o życiu prywatnym. Ja też zresztą uważałam, że jest dla nas bardzo ważne, żeby nasze życie prywatne należało tylko do nas. Spotykaliśmy się więc tutaj z najbliższymi przyjaciółmi. Teraz, po 10 kwietnia, to się całkiem zmieniło…

Siadał w tym fotelu, a ja w tym. Brał książkę, a ja inną. Pytałam „Co czytasz?”. I opowiadał, co właśnie przeczytał. Bardzo dużo książek przeczytałam w taki sposób, że opowiedział mi o nich Władek, a on w taki sposób, że ja mu o nich opowiedziałam. Ale efekt jest taki, że do tej pory nie mogę czytać książek. Za każdym razem, kiedy biorę książkę do ręki, pamiętam, że czytałam ją po to, żeby opowiedzieć, albo zapytać, albo… Wszystko, całe to nasze życie było… Cokolwiek robiliśmy w ciągu dnia, to było właśnie po to, żeby się spotkać wieczorem i sobie o tym opowiedzieć. Jak Mąż przychodził z pracy, nawet bardzo późno, zawsze czekałam na niego z kolacją. Chociaż odgrażałam się: „Zobaczysz, pójdę spać i nie będę na Ciebie czekać, jeśli tak długo nie będziesz przychodził”. Ale zawsze czekałam i jedliśmy, opowiadaliśmy sobie, co było w ciągu dnia. Robiła się już dwunasta, a później jeszcze coś sobie opowiadaliśmy i była już pierwsza. Zawsze byliśmy niedospani.

Prace domowe

Generalnie nie był typem człowieka, który poświęca dużo czasu pracom domowym. W naszym domu nie rozmawiało się o urządzaniu wnętrza albo co będzie na obiad, lecz dyskutowało o sprawach państwowych, nowych ideach, prądach cywilizacyjnych…. Zanim wzięliśmy ślub, powiedział mi „Wiesz, nie jestem takim typem, co będzie lubił szafki składać”. Ja mówię: „Ja też nie lubię takich, którzy nieustannie składają szafki”. Ale zrobił wyjątek. Kiedy zamówiłam szafkę do sypialni, poprosiłam w sklepie, żeby ją złożyli, bo Mąż naprawdę nie miał czasu na to, żeby takie rzeczy robić. Pojechał po nią i nie wziął od sprzedawcy tej złożonej szafki, tylko elementy, które trzeba złożyć w domu. W efekcie ta szafka w stanie rozłożonym chyba z miesiąc leżała w przedpokoju, bo tam ją zaczął składać, ale jakoś nigdy nie miał czasu, żeby skończyć. Przychodził po pracy, wkręcał jakąś śrubkę, jakiś element, później się robiło późno… Już się nawet do niej przyzwyczailiśmy. I kiedy wreszcie ją złożył do końca, to odbyła się wielka próba generalna. Wyciągał jedną szufladę, drugą, i mówił: „Oceń, zobacz jak pięknie!”. I ja mówiłam „O, działa!”. I to złożenie szafki odebrałam jako gest w moją stronę, jako rodzaj wyznania.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 25 lutego 2012