Rozmowa z Jolantą Wiktoruk

fot. archiwum rodzinne

Rozmowa z Jolantą Wiktoruk

Agnieszka Pogródka-Węcławek

Siostry

Byłam pięć lat starsza od Agnieszki. Pochodziłyśmy z Góry Kalwarii, gdzie spędziłyśmy całe swoje dzieciństwo. Z opowieści naszej mamy wiem, że urodziłyśmy się w tym samym szpitalu, w tej samej sali i na tym samym łóżku. Chodziłyśmy również do tego samego przedszkola, do tej samej szkoły podstawowej, miałyśmy tych samych nauczycieli. Potem jednak ja poszłam do liceum ogólnokształcącego a Agnieszka do szkoły ekonomicznej.

W pewnym wieku byłyśmy dosyć podobne i dlatego nas często mylono. Na przerwie podchodziła do mnie nauczycielka i mówiła: „Agnieszko, masz to poprawić, zmienić, czekam tyle czasu – kiedy mi to przyniesiesz?”. Otwierałam wtedy szeroko oczy za zdumienia i mówiłam: „Przyniosę, niedługo”. Góra Kalwaria jest małym miasteczkiem, zdarzało się, że szłam ulicą, a koleżanki Agnieszki z drugiej strony ulicy do mnie wołały: „Cześć Agnieszka!”. To samo było z Agnieszką. Któraś z moich koleżanek szła za nią i wołała: „Jola! Jola! dlaczego się nie odwracasz!”. A gdy ta się odwracała, następowała dopiero konsternacja…

Nieraz robiłyśmy tacie test. Zdjęcia w przedszkolu oraz w szkole zawsze co roku robione były tak samo, te same były ustawienia oraz dekoracje, tylko osoby na nich się zmieniały. Pokazywałyśmy tacie nasze zdjęcia z tego samego okresu i pytałyśmy: „Zgaduj, zgadula, która to która?”. Nieraz się mylił. Nie wiedział, czy na pokazanym zdjęciu sprzed lat jestem ja, czy Agnieszka.

Nasz temperament był diametralnie różny. Kiedy ja dostałam w prezencie lalkę, to ją ładnie uczesałam, sadzałam gdzieś na biureczku i nie dawałam do niej nikomu podejść. Natomiast gdy moja siostra dostała lalkę, to jej wciąż zmieniała fryzury i sukienki i po pewnym czasie jej lalka ulegała zniszczeniu, natomiast moja ciągle wyglądała jak nowa. Agnieszka również zabierała często moje rzeczy, za co się strasznie na nią wściekałam. W dzieciństwie to ja byłam tą grzeczną i spokojną, za to Agnieszka była wielką łobuzicą.

Wspinała się po drzewach, biła chłopaków. Wiadomo, że w przedszkolu czy w szkole chłopcy pociągają dziewczynki za warkocze i im dokuczają. Jej tego żaden nie odważył się zrobić, bo zaraz dostał nauczkę.

Do czternastego roku życia Agnieszki wręcz się obydwie nie znosiłyśmy. Dogadywać zaczęłyśmy się jak Aga skończyła szkołę podstawową. Jak wybierała szkołę, przyszła do mnie, pytała, jaką wybrać i co ja na ten temat sądzę.

Szkoła

Zasugerowałam jej, żeby poszła najpierw do szkoły zawodowej, a później do technikum, a że u nas w Górze były do wyboru szkoły: handlowa, gastronomiczna, ogrodnicza oraz budowlana, ta ostatnia oczywiście odpadała – więc wybrała handlówkę.

Później ukończyła Technikum Ekonomiczne, po którym zaczęła pracować. Trafiła wtedy do pracy w Biurze Ochrony Rządu. Studia robiłyśmy razem, na kierunku ekonomia. Czekałam na nią, żebyśmy mogły na te studia pójść razem. Nieraz się zdarzało, że nie mogła przyjść na wykłady, to wtedy robiłam dokładniejsze notatki i przed egzaminami razem się uczyłyśmy. Obroniłyśmy pracę licencjacką w maju 2009 roku. We wrześniu 2010 roku miałyśmy pójść na studia magisterskie. No i na planach się skończyło.

Wakacje

W czasach szkoły podstawowej uczyłyśmy się jeździć konno. W wiosce pod Górą Kalwarią była stadnina koni i rodzice nieraz nas tam zabierali. U rodziny na wsi, gdzie wyjeżdżałyśmy na wakacje, były zazwyczaj dwa lub trzy konie i na nich też się jeździło wierzchem. Agnieszka właśnie tam złapała bakcyla do koni. Zawsze prosiła braci, żeby ją przewieźli. I jak było pojenie koni, zawsze któryś ją wsadził na konia, prowadził do wodopoju, a jak koń się napił, odprowadzał z powrotem do stajni, a ona sobie na tym koniu pojeździła.

Na wakacje jeździłyśmy zawsze razem – albo do rodziny na wieś, albo z rodzicami w góry, zazwyczaj do Krynicy Górskiej. Tylko raz byłyśmy nad morzem – jak Agnieszka miała dwa lata, a ja siedem. Mama dostała wtedy wczasy w Ustce. Poleciałyśmy samolotem, to był nasz pierwszy lot. Gdy samolot wzbił się, Agnieszka zobaczyła chmury pod nami i zawołała: „Mamo, mamo, jakie bałwany!” Z całego lotu oraz pobytu, to najbardziej utkwiło mi w pamięci.

Praca w BOR

Pracę w BOR zaczęła jako pracownik cywilny – pracowała w księgowości. Rozliczała delegacje – nie wiem, czy pilotów, ale na pewno stewardess.

W 2002 roku zaproponowano jej zostanie funkcjonariuszem. Musiała przejść odpowiednią procedurę – testy sprawnościowe, psychologiczne, odbyć praktyki oraz wykazać się pewną wiedzą. Dopiero po wszystkich tych egzaminach uzyskała nominację na funkcjonariusza BOR-u. Często była wysyłana na kursy oraz szkolenia związane z lataniem oraz bezpieczeństwem i obsługą VIP-ów.

Jeszcze zanim została stewardessą, bardzo chciała latać. Widziała, jak dziewczyny, które przychodzą do niej z dokumentami, przygotowują się do lotu, i ona też tak chciała. To marzenie jej się w końcu ziściło, była bardzo szczęśliwa. Każdy wylot był przez nią dopieszczany, żeby wszystko było dopracowane do ostatniego szczegółu. W dzieciństwie była wręcz bałaganiarą, a tutaj była precyzyjna, nawet wręcz pedantyczna.

Latanie było jej pasją. Sprawiała jej też przyjemność cała ta procedura z tym związana. Przygotowanie do lotu dawało Agnieszce wielką satysfakcję i wielką frajdę. Podobało jej się też, że mogła spotykać ludzi, których nie widuje się codziennie na ulicy. Należała do tych, którzy chodzą do pracy, bo chcą, bo lubią swoją pracę. Robiła to z przyjemnością, z zamiłowaniem. Ona tę pracę kochała.

W BOR Agnieszka pracowała razem z mężem. Zdarzało im się przez dwa czy trzy dni nie widzieć, tylko mijać w pracy. On przyjeżdżał z VIP-em na lotnisko, a ona była w samolocie i mogła mu tylko pomachać. W pracy spędzała bardzo dużo czasu. Kiedy chciałam się umówić z Agnieszką, najpierw dzwoniłam do niej, a ona sprawdzała w grafiku i mówiła: „Teraz wylatuję, będę za cztery dni. Spotkamy się wtedy i o tej godzinie”. Danego dnia dzwoniłam i pytałam: „Jesteś?”. Jak mówiła: „Tak, jestem”, wiedziałam, że mogę do niej jechać.

Za czasów pana prezydenta Kwaśniewskiego wszystko było przewidywalne i unormowane. Wiedziała, którego dnia i o której godzinie wylatuje oraz kiedy wraca, ile osób będzie na pokładzie i kto to będzie. Natomiast za czasów pana prezydenta Kaczyńskiego wszystko było w chaosie. Nie było wiadomo, co się wydarzy za pięć minut. To było dla niej denerwujące.

Dla Agnieszki wcześniejsze informacje o planowanym locie były bardzo istotne, gdyż jeśli miała wylot o siódmej rano, to już o piątej musiała zacząć przygotowania w samolocie. Sprawdzała, czy są wszystkie potrzebne rzeczy, nawet takie podstawowe jak serwetki czy łyżeczki. Musiała przyjąć cały catering oraz dopilnować, aby czegoś nie zabrakło. A później witała się z osobami wchodzącymi na pokład.

Podróże

Loty były różne – krajowe i zagraniczne, samolotem czy helikopterem, w zależności od sytuacji oraz potrzeby. Miała mapę świata, na której zaznaczała sobie chorągiewkami, gdzie już była. Nieraz jej pytałam: „I jak tam było?”. – „No, nie wiem”. – „Jak to nie wiesz?”. – „Bo tylko wyszłam na płytę lotniska”. Jeśli było wiadomo, że ktoś, z kim przylecieli, będzie wracał powiedzmy za dwie czy trzy godziny, nie mogli sobie pozwolić na to, żeby opuścić płytę lotniska, tylko musieli się przygotować do drogi powrotnej. Wiadomo, że lotniska są zawsze oddalone od większych metropolii. Zdarzało się, że leciała na dwa czy trzy dni, i jeśli już miała wolne, to dopiero wtedy mogła wyjść i pozwiedzać miasto. Zazwyczaj przywoziła magnesy, takie na lodówkę, jako pamiątki, żeby wiedzieć, gdzie już była – tak jak te chorągiewki na mapie.

Wakacje zawsze spędzała w kraju. Mówiła, że nigdzie jej się tak nie podoba jak w Polsce. Mówiłam jej: „Agnieszka, pojedźmy razem gdzieś dalej – za granicę”. – „Nie, tam nie ma co oglądać. U nas w kraju się odpoczywa”. Pytałam: „Jak ty możesz jechać nad nasze morze, gdy ono jest takie zimne?!”. – „Ale za to jest fajne”. Często z mężem jeździli do Świnoujścia. Lubiła z mężem podróżować po Polsce.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 23 października 2015 roku