Rozmowa z Magdaleną Mertą

fot. Muzeum Historii Polski

Rozmowa z Magdaleną Mertą

Tomasz Merta

Tata
Myślę, że bardzo, ale to bardzo lubił być tatą. Mam wrażenie, że dzieci zaczynały Tomka fascynować w momencie, kiedy stawały się w jakimś stopniu dla niego partnerem intelektualnym. Dość przerażała go wizja zmieniana pieluch czy obsługi takiego ludzika, w którym więcej jest biologii niż duchowości, ale od momentu, kiedy zaczynał się rozwój mentalny, znajdywał niebywałą radość w obserwowaniu, jak z takiego atawistycznego zwierzątka wykluwa się myślący człowiek. Nigdy nie było mu szkoda na to czasu. Z dziećmi regularnie się bawił. Grał z nimi w różne gry – w szachy, w karty, w scrabble.


Czytanie

U nas się głośno czytało. Był zestaw lektur przeznaczonych do samodzielnego czytania, kiedy już młode pokolenie opanowało tę umiejętność, ale mimo że dziewczyny czytały samodzielnie, był obyczaj czytania dzieciom głośno. W ten sposób została przeczytana np. „Trylogia”. Pamiętam, że kazałam Tomkowi opuszczać bardziej drastyczne sceny.

Dziewczynki miały bardzo bliski, fizyczny kontakt z nim – jedna siedziała na poręczy fotela, druga na jego kolanach. Tworzyły taką malowniczą piramidkę, a on wśród tego wszystkiego, z książką w ręku, czytał na głos. Tomek wracał dość późno i czasem narzekał, pytał, czy naprawdę o dziesiątej wieczorem musi spędzać czas z dziećmi na kolanach, a ja z całym spokojem odpowiadałam: „Tak, musisz, bo inaczej przegapiłbyś szczęście”. Dziewczynki czekały na niego. Nawet położone do łóżek o ludzkiej porze, na pierwszy zgrzyt klucza w zamku zbiegały, sfruwały ze schodów, żeby rzucić mu się na szyję, uściskać, a potem, paplając jedna przez drugą, siadać na jego kolanach i opowiadać o przeżyciach całego dnia.

To były długie godziny czytania, przerywanego glosą do opisywanych wydarzeń, tłumaczeniem kontekstu historycznego – taką gawędą historyczną. Tomek w tym celował. On był od poważnych książek – a ja od czytania bajek, bardziej rozrywki niż literatury, chociaż „Mikołajka” czy „Kubusia Puchatka” czytał akurat Tomek, modulując głos adekwatnie do bohaterów, robiąc minispektakl teatralny.

Były też przeurocze wieczory poezji, którym zwykle towarzyszyło palenie w kominku. Kominek nas jakoś integrował – trochę jak pierwotne ognisko. Każdy wyciągał z półek te tomiki poezji, które go zainteresowały. Tomek uważał, że ludzie obecnie nie czytają poezji, odchodzą od tej formy przekazu literackiego, trzeba więc wdrażać dzieci do czytania wierszy, żeby miały ten nawyk. Zabawa polegała na tym, że każdy był obłożony wybranymi tomikami, które wertował szukając czegoś, co mógłby pozostałym przeczytać na głos. Potem się już robiła kolejka – każdy miał kilka zaznaczonych utworów i kolejno je odczytywał.


Śpiewanie

W ten sam sposób śpiewało się kolędy i polskie pieśni, łącznie z hymnem Polski. Tomek uważał, że należy je znać w całości od początku do końca, a nie tylko początek czy dwie pierwsze zwrotki. Był zresztą bardzo muzykalny. Czasem dziewczynki akompaniowały na pianinie, czasem nie, ale wspólne śpiewanie „Szarej piechoty” czy „Pierwszej brygady” było obyczajem tego domu. Głównie chodziło o to, żeby one po prostu poznały ten patriotyczny dorobek. Kolędy też się śpiewało od pierwszej do ostatniej zwrotki.


Religia

Byliśmy w Azji w tym samym czasie, ale nie razem, i w zupełnie innych warunkach. Tomek się śmiał, że ja tam byłam jako biała lady, mieszkająca w zamkniętym condominium i że tak naprawdę w ogóle nie znam Indii – w przeciwieństwie do niego, który włóczył się u podnóża Himalajów, był w Nepalu. Do Tybetu nie mógł się dostać, ze względu na chińską okupację, ale odwiedzał buddyjskie klasztory i wioski na północy Indii.

Był tam z powodu epizodu buddyjskiego – fascynacji religią czy bardziej filozofią buddyjską. Uważał, że myśląc o filozofii, zupełnie pomija się duchowy dorobek Wschodu – upierał się nawet, że „Historia filozofii” Tatarkiewicza powinna nosić tytuł „historia filozofii europejskiej”. W związku z tym omija nas coś bardzo istotnego – pozbawiamy się wiedzy o dużo starszym od europejskiego i istotnym dorobku ludzkości. Tomek miał do buddyzmu podejście intelektualisty, który chciał przenieść na rodzimy grunt słabo znaną wschodnią myśl. Bardziej chodziło o to, niż o rzeczywisty akces do religii.

Był to też zapewne moment pewnego wahnięcia w wierze chrześcijańskiej, choć trudno to nazwać buntem. Ale kiedy wrócił do chrześcijaństwa – wrócił bardzo głęboko. Miał to rzeczywiście bardzo dobrze przemyślane. Twierdził, że tylko dwie religie świata – chrześcijaństwo i buddyzm – stworzyły naprawdę wielką teologię, tylko tu byli wybitni myśliciele. Kiedy stał się bardzo gorliwym chrześcijaninem, wynikło to z bardzo mocnego backgroundu – znajomości literatury teologicznej, przemyśleń, encyklik papieskich, i to nie tylko naszego papieża, wszystkich książek Ratzingera – wtedy jeszcze nie papieża, Balthasara, w ogóle intelektualnego dorobku chrześcijaństwa. Tomek nigdy nie przejmował cudzych poglądów – on je musiał sam sformułować.


Uniwersytet

Decyzję o studiach doktoranckich podjął ad hoc. W tym czasie imaliśmy się głównie prac dorywczych – trochę pisaliśmy w gazetach czy tygodnikach, tłumaczyliśmy, i te studia spadły mu z nieba. Tomek się bardzo dobrze tam odnalazł, przyjaźnie, które tam nawiązał, trwały do końca jego życia. Bardzo żywe relacje łączyły go też z tymi, którzy najpierw byli jego wykładowcami, a potem kolegami.

Był urodzonym dydaktykiem. Bardzo lubił swoje seminaria i swoich seminarzystów. Podobnie chyba jak w odniesieniu do dzieci – miał poczucie misji. Uważał, że akademik nie powinien unikać dydaktyki – wręcz przeciwnie: jest ona jego powinnością. Prowadził do końca życia seminarium w Instytucie Badań Literackich. Zorganizował też w katedrze Erazma z Rotterdamu cztero- czy pięcioosobowe, prawie że prywatne seminarium z filozofii starożytnej, na którym czytało się i omawiało źródłowe teksty. Była taka tradycja, że po zakończeniu każdego roku w naszym domu spotykali się z nami jego seminarzyści. Robiliśmy pożegnalne miniprzyjęcie przy winie. Niektórzy z nich potem współpracowali z Tomkiem w ministerstwie. Zachował serdeczne przyjaźnie i chyba w ogóle lubił relację mistrz-uczeń. Uważał, że tak należy ludzi wychowywać do samodzielności, myślenia, pisania, analizowania świata.

Pisał doktorat z konserwatyzmu amerykańskiego. Nigdy go nie dokończył, choć do domknięcia pracy potrzebował nie więcej niż czterech miesięcy. Poszedł do ministerstwa. Został generalnym konserwatorem zabytków i odłożył to – wydawało się – na chwilę. Może teraz byłby czas, żeby zebrać to, co napisał.


Publicystyka

Jego proces twórczy nie był łatwy. Tomek bardzo się zmagał z materią słowa, choć po jego tekstach tego nie widać – one robią wrażenie lekkich i napisanych prawie bez wysiłku. Pamiętam, że w czasach, kiedy zajmowaliśmy małe mieszkanko, zamykałam się z córkami w kuchni, żeby nie słyszał naszych szeptów, bo mieszkanie było tak skonstruowane, że nie było jak się odizolować. Warczał na nas, jak mu przeszkadzamy – do momentu, kiedy miał gotową połowę tekstu. Wtedy oddychał swobodnie i mówił, że już można gadać. Z reguły Tomek był zadowolony z efektów. W obecnym domu już wszystko było łatwiejsze, ponieważ gabinet Tomka był na samej górze i na dole mogły wrzeszczeć dzieci, grać telewizor – tam się tego nie słyszało i można było w spokoju tworzyć.

Tomek przytaczał czasem wspomnienie profesora Swieżawskiego, który zapytany, jak to się dzieje, że tak dużo pisze, odpowiedział, że nie zwykł marnować kwadransa, który upływa między powrotem do domu a dogotowaniem się ziemniaków na obiad. Tomek w takich okolicznościach nie napisałby ani jednego słowa. Nie mógł pisać z doskoku. Pamiętam, z jakim rozżaleniem i zazdrością mówił o tym, że ktoś może usiąść i z marszu dopisać jeden akapit. On potrzebował długiego rozbiegu. Swoją publicystykę traktował poważnie, stanowiła ona istotny element jego działalności intelektualnej i propaństwowej.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 9 lipca 2014 roku.