Rozmowa z Krystyną Bieńkowską

Podczas finałowego meczu w piłce ręcznej mężczyzn Polska-Niemcy, Kolonia, 4 lutego 2007 (fot. Maciej Osiecki /Kancelaria Prezydenta RP)

Rozmowa z Krystyną Bieńkowską

Aleksander Szczygło

Dzieciństwo

Był ostatni z rodzeństwa, najmłodszy, taka nasza perełka. Jak się urodził, miałam siedem lat. Mama chciała, żeby miał na imię Marek, ale tacie się podobał Aleksander, więc został Aleksandrem Markiem. Tata pojechał go zgłosić, wraca i mówi, że ma na imię Aleksander. W tej chwili to imię mi się podoba – Aleksander, Olek – ale wtedy płakaliśmy: „Co to za imię?”. Zaczęliśmy go wołać drugim imieniem Marek – i tak został dla nas Markiem. Sam tata wołał go też Marek. Jak był mały, nazywaliśmy go Misiulek. Potem, jak do nas przyjeżdżał i chcieliśmy go zdenerwować, witaliśmy go: „Cześć, Misiulek”. Złościł się: „Byście przestali”. Jak przeniósł się do Warszawy, to już był Aleksander. Nieraz jak dzwoniliśmy do niego, człowiek o tym zapominał i prosiliśmy Marka Szczygłę. Sekretarka odbierała i mówiła: „Ale tu takiego nie ma”. „O, przepraszam, Aleksander Szczygło”…

Powiem szczerze, broił, jak każdy chłopiec w jego wieku. Ale od taty nie dostał nigdy nawet klapsa. Kiedyś, jak mieszkaliśmy jeszcze w Studnicy, był tam sad i zaczęły w nim rosnąć małe wisienki. Pod choinkę dostał szpadę i wszystkie te wisienki nią powycinał. Przychodzi tata i mówi: „Wiesz co matka, ktoś dobrze zrobił. Te wisienki sam miałem wyciąć, ale ktoś je powycinał”. – „To ja, tatuś”. I nie dostał lania, bo się przyznał. Na dworze mieliśmy ganek i na tym ganku były takie ozdobne trójkąty. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy – jeszcze nawet do szkoły nie chodził: wziął młotek, po tych trójkącikach sobie pukał i wszystkie wypukał. Tata przyszedł i mówi: „No, już nie wytrzymam, chyba to tego Króla, sąsiada, chłopaki przyszli i te trójkąciki poniszczyli…”. – „Nie, tatuś, przepraszam, to ja”. I już nie dostał lania. Taki był pokorny zawsze.

W szkole uczył się bardzo dobrze. Pamiętam jak dziś, jak dostał tróję na szynach. Chodził wtedy do pierwszej czy drugiej klasy. Idzie ze szkoły i tak płacze, że mama wybiegła i pyta: „Co się stało? Pobił cię ktoś?”. – „A ty byś nie płakała, jak byś dostała tróję na szynach?”. Dla niego to była katastrofa. Zawsze dostawał świadectwo z czerwonym paskiem, nagrody, na konkursy go wysyłali.

Mama kupiła mu z tatą łyżwy, jeszcze takie do butów przykręcane. Nieraz mama go zostawiała, mówiła: „Mareczku, posiedź w domu, pójdę do sklepu, zaraz wrócę”. I zawsze pojechał na łyżwy, A on tak, na drzwiach napisał: „Proszę nie wchodzić, nie ma nikogo w domu” a sam na łyżwy, bo nie umiał klucza przekręcić. Sam na łyżwy… Sąsiad szedł, mówi: „Tak, kredą białą napisane, to już nie wchodziłem, bo wiedziałem, że nikogo nie ma”.

Mama trzymała dużo drobiu: kaczki, gęsi. Jego obowiązkiem było szykowanie jedzenia dla kaczek. Nawet jak już chodził do średniej szkoły, on tego pilnował. Powiem szczerze: on się nie interesował gospodarstwem. Jak się pojawiły pierwsze kombajny, jeden u nas kosił i na noc zostawiali kombajn na podwórku. Wszystkie dzieci ze wsi się zlatywały. Mama przyszła, mówi: „Mareczku, zobacz, kombajn stoi, nie pójdziesz?”. – „Nie.” Jego nie interesowały takie rzeczy. Jego interesowały tylko książki. Połykał je, miał ich masę. Jak był dzieckiem, interesowało go jeszcze klejenie samolotów. Pokój w domu na górze miał obstawiony tymi samolotami.

Rodzina

Był bardzo związany z rodzicami, chyba najbardziej z nas wszystkich, szczególnie z mamą. Był najmłodszy, więc był mamy pupilek. Tata nauczył go czytania książek. Nasz tata skończył technikum metalowe – w tamtych czasach to było dużo. Tak wyszło, że został na gospodarce, ale dużo czytał, dużo nam tłumaczył. To w nas zostało. Szczególnie Marek sobie później cenił, że właśnie dzięki tacie tyle czytał. U nas zawsze gazeta była na stole do czytania.

Marek odziedziczył po ojcu, że mówił pomału, delikatnie. Nieraz się z tego śmieliśmy. Zobaczyliśmy wywiad z nim w telewizji, mówię: „Marek, tata by się ciebie nie wyparł”…

Rodzice byli z niego dumni. Jak przyjeżdżał na święta, mamusia robiła gołąbki, naleśniczki piekła. Uszka i gołąbki to były jego ulubione dania, a ze słodyczy naleśniki, z jagodami szczególnie. Do mnie też, jak przyjeżdżał, przeważnie na święta – był chrzestnym mojej najstarszej córki – starałam się, żeby były gołąbki.

On tu przyjeżdżał, tutaj miał spokój, taki azyl. Tu się uspokajał. Długo nie siedział – dwa, trzy dni, i jechał z powrotem. Jak tylko przyjeżdżał, szedł na górę, wracał w dresach i koszuli flanelowej. Przychodził na dół i z nami siadał, kawę pił czy gadał. Nie wiem, czy tu miał wrócić na emeryturę, bo w Warszawie też miał mieszkanie na własność, ale wiem, że jak przyjeżdżał tu do rodziców, taki spokój był dla niego.

Polityka

Jak pierwszy raz startował na posła, pomagaliśmy mu. Jak brat miał spotkanie w Biskupcu, afisze żeśmy wywieszali z jego podobizną. Zostawiliśmy sobie jeden na pamiątkę – jeszcze go chyba mam. Rozwieszaliśmy te zdjęcia wszędzie, gdzie się dało. Byliśmy w siódmym niebie, byliśmy dumni. Byłam na spotkaniach z nim, w Olsztynie i w Biskupcu. Był tam wtedy pan Leszek Kaczyński, pomagał mu – jeszcze nie był prezydentem. Brat mu nas przedstawił, pan Kaczyński pocałował mnie w rękę. Śmiałam się, mówię do brata: „Boże, tej ręki to chyba długo nie będę myła”…

Później, jak startował po raz drugi, nawet siedziałam w komisji wyborczej, żeby nikt brata nie oszukał. Moje córki i siostry były w komisjach Czerwonce, w Biskupcu, nawet w Dobrym Mieście brata córka siedziała. Myśmy się skupili wszyscy na tym. Brata żona, nauczycielka, rano w ostatni dzień przed ciszą wyborczą porozrzucała po całym Olsztynie ostatnie ulotki. No i bardzo ładnie wygrał wtedy. Pierwszy raz też wygrał, i to dość sporo. Byliśmy dumni, że w tym pomogliśmy. Dzwonił wtedy z gratulacjami, że wygrał.

On był zawsze taki zalatany, zawsze w pośpiechu. Nieraz przyjechał tu – i dwadzieścia telefonów. Nieraz się śmieję i mówię: „Ty przyjechałeś do rodziny pogadać czy telefony odbierać?”. Ale to było jeszcze nic – później, jak był ministrem, to dopiero się zaczęło. Jak został szefem BBN, dzwoniłam do niego złożyć mu gratulacje. Mówię: „Marek, po co ci to, Boże, tak jeżdżą po was”. Mówi: „Jeżdżą, po wszystkich jeżdżą. Ale ja to lubię”.

Praca

Najwięcej zawsze mówił mamie, a mama później dzwoniła, wszystkim opowiadała, przeżywała. Później to już nawet nie mówił mamie, jak gdzieś jechał czy leciał samolotem, a miał takich parę sytuacji – był przecież w Iraku, ale o tym nigdy mamie nie mówił. Bał się, żeby mama nie przeżywała tego za mocno. Dopiero jak przylatywał z powrotem, to nam opowiadał. Tak samo jak leciał do Katynia – nic nie powiedział. Dzwoniłam do niego na Wielkanoc z życzeniami – nie był u nas na Wielkanoc, bo był chory. Nikomu nie mówił, że leci do Katynia. Dopiero po fakcie się dowiedzieliśmy, że tam leciał.

Kiedyś pojechałam do niego do Warszawy. Wzięliśmy kurczaka, schabowe, żeby coś ugotować. Pytam: „Marek, a na czym ja to mam gotować?” „Przecież wiesz, Krysia, że ja nie gotuję w domu”. Miał kuchenkę, czajnik elektryczny, ale nic poza tym. Ale on dbał o dietę, tak że się nie dziwię… Dopiero poszedł, kupił jakiś sagan, patelnię i garnek, bo mówię, że ja tak się nie będę bawić.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 18 sierpnia 2014