Rozmowa z Michałem Lutoborskim

fot. archiwum rodzinne

Rozmowa z Michałem Lutoborskim

Tadeusz Lutoborski

Dzieciństwo

Według rodzinnych przekazów babka Wacława z Rząców poznała dziadka Adama Lutoborskiego w okolicach roku 1920. Dziadek, wówczas absolwent SGH, walczył i znalazł się w szpitalu, w którym babka pomagała jako wolontariuszka. Jako że był jednocześnie kolegą jej brata Zygmunta Rzący… Ojciec Tadeusz Norbert Lutoborski urodził się 6.6.26 – szóstego czerwca 1926 roku jako pierworodny syn, wyczekiwany, wyśniony i ukochany.

Ze szczęśliwym dzieciństwem wiązały się różne wspomnienia, o których Tata opowiadał: kucyk w prezencie urodzinowym i jazda na nim wokół stołu w salonie, zajęcia szkolne w Lycée Français de Varsovie. Wydawało się, że przyszłość rysuje się w pastelowych barwach. Bardzo dobrze im się powodziło, dziadek robił karierę jako bankowiec, mieszkali w domu rodzinnym na Ochocie wybudowanym jeszcze przez prababkę – aż nadeszła wojna.

Wojna

Dziadek został zmobilizowany i miał się stawić bodajże w pułku ułanów w Baranowiczach. W ogólnym rozgardiaszu – jak wiemy, wypadki toczyły się bardzo dynamicznie – i wobec braku jakiegokolwiek transportu miał kłopot z dostaniem się tam. Jednak patriotyczny obowiązek nie zostawiał wyboru, kupił dorożkę i polecając trzynastoletniemu wówczas synowi opiekę nad matką, wyruszył w drogę do Baranowicz. Nigdy już go nie zobaczyli. Złapany przez Rosjan, przeszedł przez znane nam teraz etapy i w końcu słuch po nim zaginął. Zanim jednak to się stało, babka dostała jeszcze list czy nawet listy. Prosił w nich m.in. o przysłanie ciepłych, lecz używanych ubrań i ewentualnie jedzenia. Wszystko zostało wysłane, ale bez jakiegokolwiek odzewu.

Na początku roku 1940 – podobno była strasznie mroźna zima – babka z żoną innego zaginionego oficera, z panią majorową Wenelczykową, ustaliły, że pójdą na poszukiwania. Niewątpliwie motorem tego była babka – była osobą z ogromnym temperamentem. Z Warszawy dojechały, dokąd było można, a później poszły na piechotę. Przez zamarznięty Bug przeszły po lodzie. Nie udało im się niestety dotrzeć dużo dalej, zostały złapane przez NKWD i przekazane z powrotem Niemcom. Po niesympatycznych przejściach gestapo przywiozło je do Warszawy, na Szucha. Po jakimś czasie udało się je stamtąd wykupić. W pewnym sensie można więc powiedzieć, że „wróciły szczęśliwie”, choć niczego nie osiągnęły.

Mój ojciec przed wstąpieniem wraz z przyjaciółmi do AK zapytał o zdanie matki. Nie odpowiedziała wprost. Ze łzami w oczach powiedziała: „zrób to, co zrobiłby na twoim miejscu ojciec!”. W domu na Kaliskiej odbywały się szkolenia, ćwiczenia, czyszczenie broni i tak dalej. Słuchano też zabronionego przez Niemców, a zamurowanego wewnątrz kaflowego pieca radia. Pierwszego sierpnia 1944 tata miał się pojawić w punkcie zbornym swojego oddziału na ulicy Dobrej. Ale – można powiedzieć, na szczęście – nie udało im się tam dotrzeć (większość oddziału zginęła), było za późno, droga była już odcięta, wrócili więc na Ochotę. Walczyli przez kilka dni w okolicach placu Narutowicza, próbując zdobyć silnie obsadzony i broniony przez Niemców dom akademicki. Nie udało się. Po kilku dniach zdecydowali się ukryć, przebierając się w cywilne ubrania. Od południa wkraczała do Warszawy armia niemiecka, a przede wszystkim ukraińscy własowcy, którzy gwałcili, rabowali, mordowali.

Babka, prababka, siostra dziadka, pozostali domownicy i jeszcze kilka osób zostali wypędzeni przez Niemców, a dom podpalony – później trafili wraz z częścią mieszkańców Ochoty na tzw. Zieleniak, potem do obozu w Pruszkowie, a następnie do Auschwitz.

Ojciec natomiast z kolegami ukryli się w piwnicy i mieli nadzieję, że coś im się jeszcze uda zdziałać, ale i ich własowcy znaleźli, wyciągnęli i chcieli rozstrzelać. Życie uratował im znaleziony przez jednego z Ukraińców w plądrowanym sąsiednim budynku zapas alkoholu. Przekazali złapanych młodych ludzi przechodzącym Niemcom, którzy wywieźli ich na tereny lotniska Okęcie. Było tam coś w rodzaju obozu – zgromadzeni więźniowie mieli niszczyć lotnisko, wysadzać pasy startowe. Grunty graniczące z lotniskiem należały do rodziny i ojciec doskonale znał te okolice. W trakcie jakiegoś ostrzału (nalotu?) ojcu udało się uciec w pole i ukryć wśród rosnących tam roślin. W nocy zaczął uciekać dalej. Nie miał do czego wracać – dom był zbombardowany i spalony, rodzina wywieziona. Uciekał nocami, aż dotarł do znajomego rodziców do Nowego Targu.

Został tam co najmniej kilka miesięcy. Wiedział, że do Warszawy nie ma po co wracać. Jeszcze w czasie wojny Niemcy ogłosili listy osób zabitych w Katyniu. Dziadek został zidentyfikowany, wśród znalezionych dokumentów była jego legitymacja Automobilklubu. Nikt nie miał wątpliwości, że został w Katyniu zabity przez Rosjan. Był też przekonany, że matkę zabrali Niemcy i najprawdopodobniej też zabili.

Praca

Do Warszawy ojciec dotarł wiosną. Miał niespełna 18 lat. Był sam. Chwytał się różnych dorywczych zajęć, jeździł rikszą, był kierowcą ciężarówki. Po wojnie zaczęło się życie bez rozpamiętywania tego, co się działo wcześniej – trzeba było odreagować i przestać o tym myśleć, żeby nie zwariować. Zapisał się na studia. Na początku zapisał się na prawo na uniwersytecie. Jego drugim fakultetem była ekonomia na SGH, późniejszej SGPiS. Skończył oba kierunki. Życie studenckie, życie towarzyskie. Poznał studentkę polonistyki, Annę z Sieińskich, z którą pobrali się w 1949 roku.

Najpierw pracował na SGPiS-ie, potem został wykładowcą na Uniwersytecie Łódzkim, co wiązało się z ciągłymi dojazdami, bo cała rodzina – mama, mój brat, a później ja – mieszkaliśmy w Warszawie. W owych czasach nie było szybkich połączeń kolejowych…

Później przez dłuższy czas, a w każdym razie przez całą moją młodość, Tata był pracownikiem Instytutu Koniunktur i Cen Ministerstwa Handlu Zagranicznego, najpierw o ile pamiętam na Wiejskiej, a potem na Świętokrzyskiej – aż do momentu, kiedy wyjechaliśmy na placówkę do Maroka. Został attaché handlowym w Biurze Radcy Handlowego w Rabacie.

Traf chciał, że akurat niedługo po naszym przyjeździe – mieszkaliśmy jeszcze ciągle w hotelu – papieżem został Jan Paweł II. Mojego ojca to uskrzydliło. W BRH i ambasadzie nie wszystko chyba działo się tak, jak powinno. Każdy normalny człowiek siedziałby cicho, robił swoje i czekał, aż jego czteroletnia kadencja na tzw. ciepłej posadce dobiegnie końca – oczywiście w owych czasach warunki finansowe było bardzo atrakcyjne – ale ojciec „silny” papieżem Polakiem zaczął zadawać niewygodne pytania i krytykować. W efekcie zamiast po czterech latach, wróciliśmy w przyspieszonym trybie po dwóch.

Dusza towarzystwa

Mój ojciec uwielbiał rozmawiać, nawiązywać kontakty, w ogóle był duszą towarzystwa. Jak dojeżdżaliśmy do skrzyżowania, to zamiast spojrzeć na mapę, zatrzymywał się i zaraz znajdywał kilka osób, z którymi sobie pogadał i wiedział, gdzie mamy jechać. Już po dwóch godzinach mogliśmy jechać dalej… Bardzo to lubił.

Ojca nosiło. Był pełen życia. Rodzice byli na dorobku, nie przelewało się nam – takie były czasy. Gdy nastała pierwsza odwilż – trochę polityczna, trochę ekonomiczna – z rodzicami wybraliśmy się na wakacje do NRD nad morze, na kemping. Zresztą mnie też tym zarazili – jestem uzależniony kempingowo-karawaningowo. A później, co najmniej przez kilka lat, jeździliśmy na wakacje do Grecji. Jeździliśmy zawsze w dwa samochody, z przyjaciółmi moich rodziców, panem profesorem Kierczyńskim, panią profesor Wojciechowską i jej córką Ewą.

Dojechaliśmy kiedyś na samiusieńkie południe Peloponezu – na kraj świata, droga się skończyła. Mój ojciec i profesor Kierczyński zawsze chcieli zobaczyć, co jest dalej. Mimo że droga się skończyła, jeszcze gdzieś jechaliśmy, aż w końcu w środku nocy stanęliśmy wreszcie, rozbiliśmy namioty i poszliśmy spać. Rano wstajemy i okazuje się, że jesteśmy na polu jakiegoś chłopa. Traf chciał, że na drugim krańcu tego pola rozbili namiot turyści z Niemiec. Rano przychodzi Grek – nie bardzo wiadomo, czy z pretensją, czy pogadać. Mój ojciec oczywiście został oddelegowany do nawiązywania kontaktów międzynarodowych z gospodarzem, który nie mówił w żadnym obcym języku. Mój ojciec mówił biegle po francusku i po niemiecku, próbował się uczyć angielskiego, ale bez piorunujących efektów. Ustalenia z Grekiem były następujące, pamiętam jak dziś, jak przyszedł on i powiedział: „Polonija, Germanija, bum, bum”. Później już na migi wyraził swoją propozycję, że jeżeli tylko zechcemy, to on tę Germaniję w postaci namiotu i samochodu po drugiej stronie pola stamtąd wyrzuci, a Polonija, czyli my, jako jego najwięksi przyjaciele możemy się rozgościć. Po jakiejś godzinie przyszedł ponownie i złapał mnie za rękę. Zacząłem się nieco wyrywać, patrząc z przerażeniem na rodziców, niepewny czym to wszystko się zakończy… Gospodarz zaciągnął mnie jednak tylko do swego gospodarstwa i wcisnął mi dwa koszyki, już nie pamiętam – winogron czy pomidorów. Przyniosłem je z ulgą, że już po wszystkim…

Zawsze mieliśmy ze sobą jakieś prezenty – wtedy najbardziej prestiżowym polskim towarem eksportowym były lniane serwetki na stół. Komplet takowych serwetek został wręczony panu „Polonija Germanija Bum Bum”, jak go od tej pory nazywaliśmy. Następnego dnia Grek przywiózł całą taczkę różnych dobroci do jedzenia. Państwo Kierczyńscy wtedy wyciągnęli karton papierosów Carmen. Następnego dnia Grek przywiózł dwa kartony Marlboro… Na szczęście musieliśmy stamtąd wyjechać, bo skończyły nam się zapasy, ale było bardzo sympatycznie.

Kondycja fizyczna

Nie pamiętam, żeby odpoczywał – zawsze gimnastykował się i biegał. W dzisiejszych czasach to już nie jest nic dziwnego, ale wtedy było to raczej niespotykane, nikt tego nie robił. Codziennie rano gimnastykował się na kocu rozłożonym na podłodze w pokoju, a wieczorem biegał, niezależnie od pogody i pory roku. Biegał wzdłuż Żwirki i Wigury od Pomnika Lotnika w stronę lotniska i z powrotem. Bardzo lubił narciarstwo. Zawsze jeździliśmy na narty. Zarówno brat, jak i ja byliśmy od najmłodszych lat uczeni jazdy na nartach. Później ojciec miał kłopoty ze stawem biodrowym i sportów już nie uprawiał.

Katyń

Pamiętam, że od najmłodszych moich lat gdzieś w tle przewijał się Katyń. Dla mnie, kilkuletniego chłopca, miało to posmak konspiracji i było bardzo tajemnicze. To musiały być wczesne lata siedemdziesiąte, Ojciec zorganizował – nie wiem, na jakich zasadach – wmurowanie w katakumbach kościoła świętego Marcina na Starym Mieście tablic ku pamięci dziadka, który zginął w Katyniu, i babki, która zginęła w obozie koncentracyjnym Bergen-Belsen. Pamiętam, że chodziliśmy zawsze na tzw. dołek katyński na wojskowych Powązkach, który był ogrodzony płotem z desek i oczywiście nic tam nie było. Samo zapalanie zniczy miało posmak lekko konspiracyjny.

Ojciec przez kilka lat był przewodniczącym Warszawskiej Rodziny Katyńskiej. Zawsze bardzo chętnie się tam udzielał, chodził na zebrania. Był strasznie rozgoryczony, kiedy nie chciano zaakceptować jego inicjatyw. Jego sztandarowym pomysłem było stworzenie hymnu katyńskiego, do którego napisał słowa, a następnie uprosił Henryka Góreckiego o skomponowanie muzyki. Wśród części Rodzin Katyńskich zawrzało, awantura, część osób powiedziało, że sobie nie życzą. Ojciec strasznie nad tym bolał, że miało być dla wspólnego dobra i potomności, a wyszło, jak wyszło. Miał płyty z nagraniami tego hymnu i każdemu je dawał.

Powoli sprawa katyńska zaczęła mu wypełniać całe życie. Na urodziny najmłodszej wnuczki wchodził na przykład z marsową miną i mówił, że my się tutaj bawimy, a powinniśmy zamiast „Sto lat” zaśpiewać hymn katyński. Zaczęło mu to przesłaniać wszystko inne i prowadziło niestety do wielu konfliktów rodzinnych.

Mimo poważnych kłopotów ze zdrowiem i odradzania całej rodziny, nie wyobrażał sobie nie wziąć udziału w kolejnej pielgrzymce do Katynia i 10 kwietnia skorzystał z zaproszenia na pokład prezydenckiego samolotu. By mu pomóc na miejscu ja pojechałem pociągiem do Smoleńska…

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 10 października 2013