Rozmowa z Zuzanną Kurtyką

fot. Piotr Życieński

Rozmowa z Zuzanną Kurtyką

Janusz Kurtyka

Opozycja
Nie przypominam sobie, żebym w czasach pierwszych klas liceum odbierała PRL bardzo negatywnie, aczkolwiek już wtedy zaczęły się moje pośrednie, poprzez Janusza, kontakty z opozycją. Janusz w tamtych czasach bardzo zaangażował się w kontakty ze studentami archeologii, bo jego marzeniem było właśnie studiowanie archeologii na UJ, w związku z tym jeździł na wykopaliska. W Kietrzu, np. był dwukrotnie. To zaowocowało jego kontaktami z opozycją, szczególnie z tak zwanym II SKS-em krakowskim. Przynoszone przez niego różne czasopisma, broszurki trafiały potem też i do mnie. Janusz na jednym z tych wykopalisk archeologicznych w Kietrzu – w 1979 albo 1978, nie pamiętam dokładnie – razem ze studentami brał udział w akcji zdejmowania  z budynku urzędu gminy flagi sowieckiej i zawieszenia polskiej. Ten wyczyn, jak się okazało, przeszedł do historii tamtych okolic. Byłam nie tak dawno temu. latem 2014 roku,  na spotkaniu w Raciborzu – niedaleko Kietrza. Podszedł do mnie pan z Kietrza z propozycją, że bardzo chętnie mi pokaże ten słup, na którym chłopaki w nocy zawiesili tę flagę. Do tej pory to wydarzenie tam wspominają. Później, w czasie studiów, Janusz bardzo głęboko zaangażował się w działalność opozycyjną. Wiele na ten temat już napisano.

Sport
Janusz był sprawny jak małpa, odziedziczyli to zresztą po nim jego synowie. Zawsze mu tej sprawności zazdrościłam, bo ja byłam zwykłą łamagą. Jego sprawność fizyczna była uwarunkowana genetycznie, a jednocześnie bardzo o nią dbał. Była dla niego jednym z ważnych aspektów życia. Wykorzystywał każdą chwilę, żeby jak najwięcej ćwiczyć, trenować. Dbał o właściwą sylwetkę.

Dużo grał w piłkę. W liceum był w szkolnej drużynie siatkówki, dość dobrej – w Krakowskich Mistrzostwach Liceów przez wiele lat zajmowała miejsca medalowe. Potem już niestety brakowało mu na siatkówkę czasu. W czasach liceum bardzo intensywnie uprawiał też karate, miał nawet czarny pas. Kiedyś do mojej przyjaciółki na jednym z nowohuckich osiedli przyczepiło się paru chłopaków. Zupełnie przez przypadek przechodził tamtędy akurat Janusz, jego interwencja bardzo jej pomogła – napastnicy uciekli.

Było tradycją, że Janusz grał z synami w piłkę. Koło domu zostało zrobione niewielkie boisko. Jest tam do tej pory, mimo że nikt już teraz z niego nie korzysta. Chłopcy nie pozwalają mi na nim zasadzić żadnej roślinki, więc ten trawnik czeka na lepsze czasy. Miał też zwyczaj biegać, jak przyjeżdżał do domu. Wyciągał też mnie, ale ja nie chciałam, biegał natomiast z Krzysiem, i to czasem bardzo ostro, bo Krzysiek jest sprinterem z urodzenia. Ma już cały zbiór złotych medali zdobytych w różnych zawodach. Miał siedem czy osiem lat, jak zdystansował Janusza, i od tej pory biegali równo – ani jeden, ani drugi nie popuścił, bo było dyshonorem dla mojego męża, że taki mały jest w stanie go wyprzedzić. Ale dawał się czasem ubłagać, żeby pozwolił Krzysiowi wygrać. Kiedy się raz zdarzyło, że Krzysiek wygrał naprawdę, potem już nie chciał mu pozwolić się wyprzedzić.

Dużo chodziliśmy po górach. Górskie wyprawy były najpiękniejszym odpoczynkiem i przygodą. Pamiętam jak niespodziewanie, w trakcie ogromnej medialnej burzy po wydaniu książki „SB a Lech Wałęsa”, Janusz zadzwonił: pakuj się, jedziemy w Bieszczady. Góry to był nasz zaczarowany świat.

Nauczyłam moich chłopców grać w szachy. W naszej rodzinie tylko ja umiałam, nauczył mnie ojciec, ale nigdy nie lubiłam – nużyło mnie to. Oni, wszyscy trzej, zafascynowali się tą grą, tak że grywali dosyć często.

Wakacje
Jeszcze w liceum w konkursie wiedzy historycznej, bodajże o Nowej Hucie, Janusz zajął pierwsze czy drugie miejsce i wygrał dwuosobowy namiot. Spędzaliśmy wakacje w ten sposób, że ładowaliśmy ten namiot, plecaki, śpiwory, materace i ruszaliśmy w Polskę. Nie było nas stać na opłaty za kempingi, więc bardzo często spaliśmy na dziko albo też wchodziliśmy przez dziury w płocie, tam gdzie nikt nie pilnował. Myliśmy się wpraszając do hoteli. Nie było ich dużo w czasie peerelu, ale zawsze jakiś się znalazł. Pytaliśmy, czy za niewielką opłatą pani nam pozwoli skorzystać z łazienki. Nigdy nam nikt nie odmówił, nikt nie wziął za to pieniędzy – teraz chyba nie byłoby takiej możliwości. Tak funkcjonowaliśmy przez dwa-trzy tygodnie – dopóki nie skończyły się pieniądze i musieliśmy wracać do domu. Przewędrowaliśmy w ten sposób kawał Polski. Jeździliśmy bardzo często autostopem. Wtedy jeszcze ludzie brali chętnie autostopowiczów. Najczęściej byłam wystawiana na drogę, a Janusz siedział w rowie. Z dużą zazdrością patrzyłam wtedy na ludzi w samochodach, że mogą tyle zobaczyć, a my tak mało… Potem się okazało, że takie myślenie było pomyłką, bo to myśmy widzieli świat z bliska, a nie ci, którzy się przemieszczali samochodami. Ale wtedy bardzo im zazdrościliśmy, że mogą się spokojnie spakować i gdzieś jechać, a nie tak jak my – rozbijaliśmy się, gdzie nas rzucił los.

Kiedyś na jeziorze Otmuchowskim rozbiliśmy się na wyspie, na którą, brodząc w wodzie po pas, przenieśliśmy cały sprzęt. I na tej wyspie pewnego dnia złapała nas burza. Nie zapomnę jej chyba do końca życia – od tej pory staram się być bardzo daleko od wody w czasie burzy. Wokół nas ze wszystkich stron w wodę biły pioruny, a my w namiocie. Siedziałam cały czas w wejściu, nie chciałam wejść do środka – z jednej strony ważne było dla mnie, żeby kontrolować, co się dzieje, z drugiej straszliwie się bałam błyskawic i piorunów. Makabra! Siedziałam w wejściu i modliłam się, żeby tylko piorun nie trafił w ten namiot. A potem, jak się burza skończyła, okazało się, że nie możemy stamtąd wyjść. Wszystko było zalane, woda zalała wyspę, podeszła pod namiot, więc trzeba było w tej wodzie przeczekać do następnego dnia, aż trochę opadnie. Siedzieliśmy więc w tej wodzie w namiocie.

To były bardzo biedne wakacje, ale zostały nam w pamięci jako najpiękniejsze wspomnienia. Nie było innej możliwości, człowiek nie był też w stanie nigdzie wyjechać poza Polskę.

Studia
Janusz bardzo chciał być archeologiem, o archeologii marzył. Na historię poszedł dlatego, że został finalistą olimpiady historycznej i miał zapewnione przyjęcie na studia bez egzaminu. To były takie czasy, kiedy studia w Polsce były elitarne, a nie jak teraz – egalitarne. Dostanie się na studia to był naprawdę duży wyczyn, zwłaszcza że dodatkowe punkty dostawali ludzie, którzy mieli pochodzenie chłopskie albo robotnicze. Natomiast Janusz takiego pochodzenia nie miał, bo jego rodzice byli już tak zwaną inteligencją, co prawda w pierwszym pokoleniu.

Tak się więc złożyło, że poszedł na historię. Pozostał mu żal za archeologią, ale bardzo szybko przekonał się, że los dokonał właściwego wyboru i że historia interesuje go dużo bardziej niż archeologia. Ma przede wszystkim dużo szerszy zakres i daje dużo szerszą wiedzę. Natomiast, studiując historię, nadal jeździł na wykopaliska archeologiczne.

Janusz od początku drugiego roku miał indywidualny tok studiów, pod kierownictwem profesora Perzanowskiego, którego bardzo sobie cenił, poważał. Był wręcz dumny, że jest jego osobistym studentem. Potem, po latach, przeżył straszny szok, kiedy okazało się, że Perzanowski był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB. Było to dla niego jednym z większych traumatycznych przeżyć, że musiał zweryfikować postawę swojego profesora, którego bardzo szanował, a tamten – jak się okazało – absolutnie na szacunek nie zasługiwał.

Mój mąż widział się tylko w pracy naukowej. Jeszcze w czasie studiów, w czasie pisania pracy magisterskiej, Janusz poznał profesora Wiśniewskiego i się z nim zaprzyjaźnił. On był wtedy kierownikiem Pracowni Słownika Historyczno-Geograficznego Ziem Polskich w Średniowieczu Polskiej Akademii Nauk i wciągnął Janusza do tej pracowni. Profesor, wiedząc, że Janusz raczej nie ma szans na pracę na UJ, zaproponował mu studia doktoranckie w Polskiej Akademii Nauk – w związku z tym, że nie było wtedy wolnych etatów. Egzamin na te studia doktoranckie Janusz składał w Warszawie, w Instytucie Historii PAN, natomiast całą pracę naukową prowadził w krakowskim oddziale Polskiej Akademii Nauk, w pracowni profesora Wiśniewskiego. Tam pod jego kierunkiem zaczął pisać pracę doktorską. Niestety, profesor Wiśniewski bardzo szybko umarł, a szkoda, bo był to wyjątkowo wartościowy człowiek.

Praca historyka
Średniowiecze jest trochę „bajkowe” – najmniej jest źródeł historycznych, co stwarza dużą dowolność interpretacyjną. Natomiast Janusz miał ścisły umysł i do pracy historyka podchodził w sposób bardzo rygorystyczny. Dla niego oznaczała ona analizowanie faktów, kojarzenie danych, wyciąganie z nich wniosków. Każdy detal musiał być dopracowany, zweryfikowany, z czego wynikały potem problemy z redakcjami, które czekały na oddanie artykułu i nie mogły się doczekać, bo on, w miarę jak opracowywał temat, znajdywał następne dane, które trzeba było uwzględnić, zweryfikować, przeanalizować. Czasami to długo trwało, co zresztą doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Tutaj się zupełnie rozmijaliśmy, bo dla mnie ważniejsze jest objęcie całości w miarę szybką syntezą i zakończenie tematu, nawet jeżeli zostaje jeszcze coś do przejrzenia.

Znany był z tego, że mu się teksty rozrastają. Jeśli na przykład miał napisać do Polskiego Słownika Biograficznego biogram o określonej liczbie znaków czy stron, z trudem mieścił się w trzykrotnie większej objętości… Potem toczył ciężkie walki, bo dla niego wszystko było ważne, każdy szczegół w tym biogramie był dla niego podstawowy. Trudno mu zresztą było odmówić racji. To były biogramy głównie ze średniowiecza albo z pogranicza średniowiecza i czasów nowożytnych. Informacje, które tam były zebrane, wymagały czasem heroicznie długiej pracy w archiwach, księgach parafialnych, księgach sądowych, księgach ziemskich. Każdy pominięty szczegół mógł być stracony dla następnych badaczy.

Janusz bardzo dużo pracował, był pracoholikiem z krwi i kości. Ponieważ miałam zwyczaj narzekać, że on tak dużo pracuje i nie ma go w domu, stworzył sobie w domu ogromną bibliotekę. W domu zawsze były walki o regały na książki. W naszym małym mieszkaniu regały były wszędzie, gdzie się je tylko dało postawić. Janusz sam je robił. Zupełnie przez przypadek okazało się, że ma dużą smykałkę do prac manualnych. Kiedy przy kupnie kolejnych dziesięciu książek próbowałam protestować, że już nie mamy pieniędzy i może by jednak kupić tylko pięć, Janusz zawsze twierdził, że to jest jedna jedyna, niepowtarzalna, niespotykana okazja i nie sposób jej nie wykorzystać. Drugi argument był taki, że przecież zależy mi na tym, żeby on pracował w domu, więc musi mieć narzędzia pracy. W nowym domu od razu zmienił duży garaż na bibliotekę. Została po nim ta ogromna biblioteka, zamknięta teraz i pusta.

Instytut Pamięci Narodowej
W PAN nie czuł się dobrze. To niestety moja wina, że namówiłam go, żeby zgodził się zostać dyrektorem krakowskiego oddziału IPN. Bardzo intensywnie go namawiałam, widząc, że się w tym PAN-ie bardzo męczy. On sam się bardzo wahał, bił się z myślami. Z jednej strony wiedział, że w PAN już nie bardzo jest się w stanie realizować, a z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że będzie się musiał zająć rzeczami, których z założenia nie lubił, czyli urzędowaniem, i że będzie musiał poświęcić swoją pracę mediewistyczną, która już była wtedy bardzo zaawansowana. To już była mediewistyka na poziomie światowym. Janusz zaczął się liczyć jako naukowiec w ogólnoświatowym obiegu. Był wydawany, cytowany, zapraszany na konferencje na całym świecie. Wydawało mi się, że to miejsce nie jest już na jego miarę. I w końcu udało mi się go namówić.

Ogólnie nie było źle, bo Janusz mimo wszystko znajdował czas, żeby nadal zajmować się mediewistyką. Z dużym zaangażowaniem organizował oddział od podstaw, ale jakoś potrafił pogodzić jedno z drugim. Na pewno się z tym dobrze czuł, że bardzo dużo pracy twórczej trzeba było włożyć w tę organizację, łącznie z taką, z którą wcześniej nie miał zupełnie nic wspólnego, na przykład projektowanie przebudowy pałacu na archiwum, rozmowy z architektami, uzgadnianie szczegółów z wykonawcami.

Decyzja o kandydowaniu na prezesa IPN wyniknęła między innymi z rozpędzenia machiny działań oddziału krakowskiego, inicjatyw podejmowanych przez ten oddział. Próby zorganizowania pewnych rzeczy na poziomie Krakowa podejmowane przez Janusza były wyhamowywane albo całkowicie odrzucane przez centralę w Warszawie. Janusz był zawsze bardzo twórczy, miał mnóstwo pomysłów, natomiast w ogóle nie było woli wcielania tych pomysłów w życie. Robił to, co się dało zrobić na poziomie regionalnym, ale Janusz miał jak zwykle pomysły wielkie, ogromne. W związku z tym w pewnym momencie stało się jasne, że albo będzie kandydował na stanowisko prezesa, zostanie nim i będzie realizował swoje pomysły, albo z IPN odejdzie. Kiedy zaczęły się sprawy ogromne ważne dla Polski, nie było możliwości, żeby on z nich zrezygnował.

To była jego konsekwentna decyzja, mimo że akurat w tym momencie byłam ogromnie przeciwna temu, żeby on poszedł do Warszawy. Nie wydawało mi się to dobre pod żadnym względem, ale też miałam pełną świadomość, że dla niego to jest warunek konieczny. Przy jego wizji funkcjonowania IPN nie ma możliwości, żeby ktoś mu mógł tę wizję układać – on by na to nie poszedł. Dlatego kandydował na stanowisko prezesa po zakończeniu kadencji profesora Kieresa.

Nie myśleliśmy o przeprowadzce do Warszawy, nie było dla naszej rodziny takiej możliwości. Był ogólny protest. Protestował Janusz, że on nie będzie mieszkał w Warszawie, bo zwariuje. Nienawidził tego miasta. Protestowały moje dzieci, wrzeszczały, że absolutnie nie chcą mieszkać w Warszawie i za żadne skarby tam nie pojadą. W ogóle nie było dyskusji na ten temat. Janusz solennie obiecał, że będzie w domu piątek, sobota, niedziela, poniedziałek, i starał się być. Tak starał się organizować sobie pracę w terenie, żeby w piątek i poniedziałek być w pracy w Krakowie lub przynajmniej w południowej połowie Polski, pozostałe dni w Warszawie. To oczywiście nie zawsze się udawało.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 21 czerwca 2014 roku