Rozmowa z Bożenną Bącalską

fot. Eliza Radzikowska /Kancelaria Prezydenta RP

Rozmowa z Bożenną Bącalską

Dariusz Jankowski

Spotkanie

Kiedy poznałam Dariusza Jankowskiego, on pracował w Ars Polonie, przy organizowaniu targów książki. Pracowała tam też moja koleżanka, z którą byłam w Istambule. Powiedziała mi: „Pokażę ci, jakich mam tutaj przystojnych pracowników”. I wszedł bardzo przystojny człowiek, miał bardzo ciepłe oczy i miły uśmiech. Zaczęliśmy się trochę spotykać.

Był zamknięty w sobie, milczący, a ja byłam spontaniczna. Potrafił mnie zaskoczyć. Trzy czy cztery miesiące po naszym poznaniu były moje urodziny. Przyniósł mi przewiązany kokardką pęczek natki od pietruszki i sałatę. Tak mnie tym wzruszył. Widział, że w domu miałam w wazonie na przykład sześćdziesiąt róż, więc przynoszenie kwiatka byłoby bez sensu.

Chodziłam na Rozbrat na aerobik, a on czekał na mnie w kawiarni. Kiedyś, jak skończyłam ten aerobik, on przychodzi i niesie mi z kawiarni galaretkę z bitą śmietaną, z lodami. To są tylko drobiazgi, ale on mnie zaskakiwał fantazją, którą mężczyźni rzadko miewają, są bardziej sztampowi, a on taki nie był.

Dom

Rachunkami ja się opiekowałam, on nie miał do tego głowy. Jestem bardziej systematyczna, on miał zresztą na głowie dużo więcej niż ja. Do niego natomiast należała cała technika, śrubki, przybijanie jakichś deseczek. Teraz mam problem z okapem – zgasło w nim światło i nie umiem sobie z tym poradzić, nie wiem, gdzie szukać takiej żarówki. Wszystko to mnie przerasta.

Mieliśmy zaprzyjaźnionego pana Mariana od samochodów, zawsze mu grzebał w samochodzie. Przed świętami Darek szedł do niego z wódeczką. Bardzo się lubili.

Ogród należał do mnie – on powiedział, że nie lubi w ziemi grzebać. Razem tylko jeździliśmy po zakupy, kupowaliśmy krzaczki czy sadzonki. Cały płot tynkowałam, nosiłam wory z cementem i z ziemią, przekopywałam cały ogród, przenosiłam krzaki, dlatego teraz tak chodzę, bo mam uszkodzone więzadła w kolanach. Jak sama nie dawałam rady, pokazywałam, że na przykład trzeba wyrwać korzenie, bo taka mocarna nie jestem. Zawsze mówił: „Bez twojego paluszka absolutnie się nie obędzie, nie ma w ogóle o czym mówić”. W domu wciąż coś zmieniałam. Darek mówił, że nie wie, czy jak wróci z pracy, pokój, który rano był szary, nie będzie morelowy.

Właśnie przy remontach czasem się spieraliśmy. Darek szukał miarki, żeby wymierzyć deseczkę, a ja widziałam na oko, że ona ma siedemdziesiąt centymetrów. Mówiłam mu to, a on: „Jak zmierzę, to będę wiedział”. Mnie było na to szkoda czasu.

Kuchnia w tygodniu należała do mnie, ale w soboty i niedziele brał ją w posiadanie Darek. Zaczynał od śniadania, wyczyniał cuda: robił kanapeczki z uśmiechniętymi buziami i włosami ze szczypiorku. Od razu miałam dobry humor. Po całym mieszkaniu roznosił się zapach kakao. Takie drobne rzeczy zawsze mi się z nim kojarzą. Jak robię teraz kakao, bardzo rzadko zresztą, zawsze myślę o nim, ten zapach kojarzy mi się z naszymi śniadaniami.

Na obiad robił polędwiczki wieprzowe, przyrządzał je z ostrymi sosami albo według innych receptur, które przywiózł ze Wschodu, od znajomych z ambasad. To było bardzo smaczne, a w dodatku podawał wszystko w taki sposób, że natychmiast się to chciało jeść, oczy same jadły. Miał artystyczną duszę do podawania tych dań, tak były ozdobione.

Na końcu naszej ulicy zaczyna się przepiękny las. Chodziliśmy tam z psami. To był nasz rytuał. Jeździliśmy też do Warszawy, na przykład do kina. Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. Mogliśmy siedzieć do trzeciej nad ranem, opowiadać sobie, wspominać, czasami sami tańczyliśmy. Bardzo lubiliśmy tańczyć. Wydaje mi się, że prowadziliśmy bogate życie. Ono nie było nudne, nie było zwyczajne. Zawsze było świąteczne.

Uwielbialiśmy muzykę rosyjską. Przywoził stamtąd najrozmaitsze płyty. Mam bardzo dużo rosyjskich płyt, sporo Ałły Pugaczowej. Odkryliśmy świetnych piosenkarzy, choćby takiego Kuczina. Wybierałam sobie ulubione kawałki, on je nagrywał na jedną płytę. Wieczorami siadaliśmy z kieliszkiem wina i słuchaliśmy. To były takie miłe wieczory. Nastawiam sobie te płyty, w nich zawsze jest on.

Byliśmy ze sobą bardzo blisko przez wszystkie te lata. Nigdzie nie chodziliśmy osobno, wszędzie razem, papużki nierozłączki. On jest cały czas w moim życiu. Teraz u schyłku mojego życia, myślę sobie: Boże, tyle się działo w moim życiu, tyle zabawy, tyle tańca. Po dwudziestu pięciu latach takiego radosnego, szczęśliwego życia – koniec, jak nożem uciął.

Psy

Psy kupowaliśmy na bazarze. Pytałam: „Dareczku, może byśmy kupili psa?”. On mówił: „Idę do piwnicy po młoteczek. Zaraz ci to wystukam z głowy. Po co ci pies? Z nim trzeba być. Ja wyjeżdżam, jeździmy po Polsce, chodzimy do ludzi. Gdzie go zostawisz, komu go dasz? Nikt go nie weźmie”.

Pojechaliśmy kiedyś do Słomczyna po jakąś część do samochodu. Z boku stały stoły i na nich klatki – kaczki, gęsi, psy, koty. I w takiej klatce siedziała czarna Pumcia, takie maciupeńkie czarne coś. Właśnie taką malutką kupiliśmy wtedy. W ogóle nie miałam takiego zamiaru, ale byliśmy z moimi dwiema wnuczkami. Jak ją wyjęłam z klatki, to się zaczęło: „Babciu, babciu…”. I w końcu za pięćdziesiąt złotych kupiłam tego psa. Darek przeszedł od razu na drugą stronę ulicy. Cały czas mówił, co myśli o psie, że młotek został w piwnicy i że w ogóle się z tym nie zgadza. Jak doszliśmy do bramy, poszedł szukać pudełka, do samochodu już ją niósł w pudełku, a potem się z nią nie rozstawał. Leżała mu na nogach, była w nim zakochana, on w niej też.

Saba ma cztery lata, była szczeniakiem, jak ją wzięliśmy. Tym razem nie było z jego strony żadnego protestu, w pewnym momencie w niedzielę powiedział: „Słuchaj, jedziemy do Słomczyna”. Ja mówię: „Jakby się znalazł mały, biały piesek, żeby była koleżanka dla Pumy, bo ona się taka sama chowa”. – „Nie wiem, zobaczymy”. Podeszłam do kobiety, która miała w koszyczku zabiedzoną, białą suczkę. Pytam ją: „Proszę pani, czy to będzie mały piesek?” – „Tak, proszę pani, malutki. Matka jest malutka, to ona też taka będzie”. Wzięłam ją za trzydzieści złotych i to była kolejna jego ukochana…

Był w ogóle bardzo dobrym człowiekiem. Lubił dzieci, lubił ludzi, lubił zwierzęta. Był bardzo oddany ludziom. Zawsze gdy ktoś przychodził z jakimś problemem, natychmiast ruszał do działania. Pomagał wielu ludziom w wielu sprawach.

On wcześnie wyjeżdżał do pracy. Słyszę go, jak wchodzi, otwierają się drzwi, psy gnały do niego nieprzytomne jedna przez drugą, gryząc się po drodze, która pierwsza, i zawsze słyszałam, jak mówił: „Czekajcie kobity, najpierw idę do mojej! Odsuńcie się ode mnie!”.

Podróże

Z Darkiem dużo jeździłam po Polsce. Nie znałam dobrze Polski, a z nim poznawałam ją naprawdę. Był fantastycznym przewodnikiem, wiedział, co warto zobaczyć. Bardzo kochał góry, miał zaprzyjaźnionego pana, który sprawował patronat nad pensjonatem. Chętnie tam jeździł. Wyskakiwaliśmy nad morze, zwiedzaliśmy różne miasta. Fantastycznie się z nim jeździło. Miał taki zmysł, że jak wjeżdżał do jakiegoś miasta, wiedział dokładnie, w którą ulicę skręcić, co będzie dalej. Albo znał to z książek, albo miał taką intuicję, ale fantastycznie się orientował.

Praca

Obsługiwał wszystkich prezydentów – Wałęsę, Kwaśniewskiego, aż do końca. Zajmował się organizowaniem wyjazdów prezydenta – wizami, hotelami, przyjęciami. Na początku jeździł na Zachód, do Stanów, ale potem widocznie nastąpił taki podział, że inni pracownicy jeździli na Zachód, a Darek był od Wschodu: Ukrainy, Rosji, Litwy.

W ambasadach poznał bardzo miłych ludzi, którzy byli nim zachwyceni. Przyjechali na jego pogrzeb, składali mi kondolencje. On dla nich woził prezenty i wszyscy wiedzieli, że można na niego liczyć, że pomoże, załatwi – taki właśnie był. Ciężko się mówi o tym w czasie przeszłym – żal, że takiego człowieka nie ma. Jego mama powiedziała, że w wielu domach jest żałoba po nim.

Pracownicy nie spotykali się w domach. Dwa razy do roku urządzali tylko zbiorcze imieniny wszystkich, którzy obchodzili je w ciągu półrocza. Na Klonowej, w rządowej restauracji, nastawiali muzykę, trochę tańczyli, było troszkę wódeczki. Darek miał imieniny 19 grudnia, więc obchodził je pod koniec grudnia, z tymi, którzy je mieli w drugiej połowie roku.

Musiał być absolutnie dyspozycyjny, dwadzieścia cztery godziny na dobę. W każdej chwili mógł być do niego telefon i wtedy musiał lecieć albo jechać i coś załatwiać, czasami w soboty i niedziele. Wyjeżdżał bardzo wcześnie, po szóstej, żeby zdążyć do pracy na ósmą piętnaście. Koło nas jest wąskie gardło, są takie korki, że stał nieraz godzinami, zanim dojechał do Warszawy.

On naprawdę kochał tę pracę. On jechał do pracy szczęśliwy, chociaż przyjeżdżał zmęczony. Miał zresztą bardzo dobry zespół ludzi w pokoju – siedem czy osiem osób, młodzi ludzie, którzy przyszli jak już on pracował, biegle mówiący po angielsku, którzy jeździli na Zachód.

W piątek przed Smoleńskiem przyszedł bardzo późno z pracy, tuż przed dziesiątą. Siedział w kuchni, miał paszporty rozłożone w takiej skrzyneczce, jakieś papiery, listy. Mówił, że do ostatniej chwili było szaleństwo, bo lista osób, które miały lecieć, co chwila się zmieniała. Był telefon z któregoś ministerstwa, że trzy osoby absolutnie muszą lecieć, więc kogoś trzeba było wykreślić, wszystko się gmatwało, ktoś zaniemógł, kogoś trzeba było nagle ściągnąć. O czwartej wstał, bo przecież dużo wcześniej przed odlotem musiał być w vipowskim saloniku na lotnisku.

Siedziałam potem przy śniadaniu, z jego uśmiechniętą kanapką z serka i oliwek. Włączyłam telewizor w kuchni, jeszcze bez głosu, i widzę nerwową twarz dziennikarza, widzę czerwony pasek. Włączyłam głos i słyszę, że awarii uległ samolot z prezydentem. Zatkało mnie, ale awaria to jeszcze brzmi niezbyt groźnie – w końcu różne są awarie. Za chwilę słyszę, że samolot się rozbił, ale trzy osoby się uratowały. Pomyślałam, że Darek na pewno się uratował. Wszystkie osoby z rodzin mówiły potem, że każda z nich wtedy miała tę samą myśl: na pewno ten ktoś od nich z rodziny się uratował, na pewno był w tej trójce, musiał się uratować. Myślałam, że jeżeli oni już do lądowania podchodzili, to on już musiał zajmować się tym, żeby podjechały samochody. Na pewno był przygotowany do wyjścia. Ale już za chwilę powiedzieli, że jednak wszyscy… Za chwilę mama zadzwoniła i pyta, czy Darek poleciał w tę delegację. Mówię: „No, niestety, tak”.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 28 stycznia 2014