Wspomnienie – Bożena Mikke

Wspomnienie – Bożena Mikke

POCZĄTEK

 

Poznaliśmy się dzięki mojej koleżance z pracy – bardzo chciała mnie poznać z kolegą swojego męża, potem ją nazywałam moją swatką. To było bardzo dawno, w 1979 roku. Dzień był akurat charakterystyczny – pamiętam to bardzo dokładnie: 30 listopada, Andrzejki, ale nie obchodziliśmy ich szczególnie hucznie. Nie myślałam sobie wtedy nic szczególnego, natomiast mój mąż po wielu latach mi powiedział, że jak mnie tego dnia zobaczył, to pomyślał, że to właśnie będzie jego żona.

Zrobił na mnie bardzo sympatyczne wrażenie, był zawsze duszą towarzystwa. To było miłe, że po pierwszym spotkaniu odwiózł mnie do domu. Od pierwszego dnia bardzo dużo opowiadał różnych ciekawych historii, więc byłam zasłuchana i zapatrzona. Nie byłam zachwycona jego urodą, miał natomiast w sobie jakiś czar, coś ciepłego. Kiedy poznałam mojego męża, wyglądał zupełnie inaczej – nie był za bardzo zadbany, nie przywiązywał wagi do ubrania. Nosił tylko dżinsy czy spodnie sztruksowe, jakieś swetry i zwykłe koszule, których nie trzeba było prasować. Miał brzuszek i wąsy. Potem zaczęła się moja cicha praca nad mężem. On się też mobilizował, jeśli chodzi o swój wygląd.

Byłam od męża młodsza o jedenaście lat. Jak go poznałam, byłam bardzo młoda – dopiero skończyłam dwadzieścia lat, a on był już doświadczonym mężczyzną, ponadtrzydziestoletnim. Był prokuratorem Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie.

 

PRAWNIK

 

Jego matka chrzestna, siostra ojca, była sędzią. Jako młody chłopak bardzo często widywał ciocię Irenę w Częstochowie, kiedy w ciągu dnia siedziała sobie w kawiarni z kolegami z pracy, adwokatami i sędziami i paliła papieroski. Widział, że prawnicy mają dobrze – i poszedł na prawo, chociaż rodzice chcieli, żeby poszedł na Politechnikę Częstochowską.

Mój mąż po studiach pracował jako prokurator. Nie był nigdy partyjny – może to dziwne, pewnie należał do wyjątków. Pracował w prokuraturze dosyć krótko, w zasadzie do stanu wojennego – potem się wywinął z tej instytucji, uciekając w chorobę. Dostał pierwsze i ostatnie polecenie, którego nie wykonał: miał pojechać do Ursusa i aresztować Jana Józefa Lipskiego. Powiedział po prostu, że tego nie zrobi. Poszedł do lekarza sądowego, dostał zaświadczenie, że ma problem z sercem. To były takie czasy, że można się było jakoś ratować, chociaż było to wielkie ryzyko.

Zastanawiał się, czy zostać sędzią, czy adwokatem. Po latach pracy w prokuraturze nie wiedział, czy będzie dla niego takie proste bronić ludzi. Ale po wielu rozmowach ze swoimi przyjaciółmi adwokatami i sędziami – w tym środowisku miał wielu kolegów jeszcze ze studiów, przyjaźnił się z nimi od lat – w końcu doszedł do wniosku, że jednak zostanie adwokatem. Potem tę adwokaturę kochał nieprawdopodobnie, był dla niej gotów zrobić naprawdę bardzo dużo. Myślę zresztą, że zrobił wiele – działał w samorządzie adwokackim zupełnie bezinteresownie. Przez całą swoją karierę adwokacką był członkiem warszawskiej Okręgowej Rady Adwokackiej.

 

PISARZ

 

Od 1978 roku zaczął pisać książki. Jako prokurator oczywiście nie pisał niczego poza urzędowymi pismami. W 1978 bardzo poważnie zachorował na gruźlicę płuc, na wiele miesięcy poszedł do szpitala do Otwocka. Odwiedzał go tam jego brat cioteczny, bardzo znany pisarz Władysław Lech Terlecki, za każdym razem długo z nim rozmawiał i zaczął go namawiać, żeby zaczął pisać. Mąż zawsze lubił opowiadać różne historie – jako prokurator znał różne ciekawe sprawy kryminalne, w ogóle pasjonowało go życie, interesowały go różne tematy. A ponieważ w szpitalu działy się różne ciekawe rzeczy, a mój mąż miał łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, te historie po prostu same wchodziły mu w rękę.

Mój mąż zawsze pisał ręcznie, piórem, zielonym atramentem. Do tej pory zachowało się wiele zeszytów i kartek z dawnych lat, zapisków, różnych notatek, nieraz jakby pamiętników, fragmentów powieści czy opowiadań. Pierwszą powieścią, która powstała w szpitalu pod wpływem różnych nastrojów i emocji, myśli związanych także ze śmiercią, była książka pod tytułem Dopóki żyję, nie nadejdzie.

Mąż miał zaprzyjaźnioną dziennikarkę, która do spółki ze swoim przyjacielem, adwokatem starszego pokolenia, napisała pod pseudonimem bardzo dużo kryminałów, wydawanych w wydawnictwie Ministerstwa Obrony Narodowej. Mój mąż często się z nimi spotykał. Zaczęli go namawiać, żeby też pisał kryminały. A ponieważ wtedy, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, na książkach dużo się zarabiało, honorarium za mały kryminał starczało nam na trzytygodniowy wyjazd do Bułgarii. Nie musieliśmy tam specjalnie oszczędzać – mogliśmy wydawać, jak bardzo bogaci ludzie…

W ostatnich latach mój mąż dużo nie pisał. Książek nie pisał w ogóle. Książką, która powstać musiała, była relacja z ekshumacji katyńskich. Pojechał tam głównie w tym celu, żeby coś napisać, robił notatki bardzo skrupulatnie, prowadził dziennik. Pierwszą książką, króciutką, którą napisał o tym na gorąco, była Misja. Potem były następne wyjazdy do Charkowa i Miednoje, napisał już wtedy dużą książkę Śpij mężny…

 

KATYŃ

 

Miał misję przekazania prawdy o Katyniu. Ten temat istniał u niego w domu od dziecka, wiedział, co to był Katyń, mimo że wychowywał się w latach, kiedy o tym nie wolno było mówić. Jego stryj, też zresztą Stanisław Mikke, jak mój mąż – prawdopodobnie zresztą jego rodzice dali mu imię na jego cześć – był zesłany i zginął na Wschodzie. Nie w samym Katyniu – dalej na północy, koło Archangielska. Kiedy już po 1980, a zwłaszcza po 1989, o Katyniu można było mówić, zawsze chciał dotrzeć do miejsca, gdzie zginął jego stryj imiennik. Całym swoim życiem i działalnością dążył do prawdy, do tego, żeby wszystko wyszło na światło dzienne.

Gdy w 1991 roku mąż dowiedział się, że prezydent Jelcyn przekazał Wałęsie dokumenty dotyczące tej zbrodni i pan prokurator Śnieżko organizuje wyjazd pierwszej ekipy na ekshumacje do Lasu Katyńskiego, napisał do niego pismo, że bardzo by chciał tam pojechać. Mąż był wtedy adwokatem, ale też zastępcą redaktora naczelnego „Palestry”, był tam więc też jako dziennikarz. Wziął ze sobą zeszyty i codziennie zapisywał bardzo szczegółowo wszystko, co robił.

 

OJCIEC

 

Był bardzo troskliwy. Nasze dzieci nie wyjeżdżały same na kolonie czy obozy. Mąż jeździł z nimi w góry albo nad morze – często sam, ponieważ ja zawsze pracowałam zawodowo i urlopu miałam stosunkowo niewiele, a mąż mógł wyjechać nawet na miesiąc.

W trosce o dzieci nie pozwalał im uprawiać żadnych sportów poza pływaniem i nartami. Nie jeździły na wrotkach, bo to niebezpieczne. Nie jeżdżą nawet na rowerze. On sam też nie jeździł, chociaż podobno umiał. Całe życie marzył o tym, żeby mieć rower i jeździć wieczorami, ale nigdy go sobie nie kupił, bo powiedział, że nie mamy go gdzie trzymać.

Ja czytałam dzieciom na dobranoc, szczególnie córce, która zawsze bardzo się tego domagała. On nie miał na to czasu, a ja to uwielbiałam i po prostu się zatracałam w tym czytaniu. Zdarzało się, że mój mąż wchodził i krzyczał na mnie, żebym już skończyła z tym czytaniem, bo już dochodzi dziesiąta i dzieci muszą iść spać. Dzieci przejęte słuchały, a mąż uważał, że nie będą potem mogły spać.

Córka mówi i pisze po japońsku – zainteresował ją tym ojciec. Poszła na pierwsze zajęcia w piątej klasie szkoły podstawowej i zaczęła chodzić raz w tygodniu na naukę japońskiego. Uczy się do tej pory, chodzi na zajęcia, teraz trochę rzadziej, bo studia jej zajmują czas. Tak niespodziewanie, jakby trochę niechcący zainteresowała się Japonią. Była tam trzy razy – po raz pierwszy, jak miała czternaście lat. Mój mąż po raz pierwszy w życiu zdecydował się wysłać córkę samą gdziekolwiek i to było właśnie do Japonii. Mieszkała w rodzinie japońskiej, chodziła do szkoły. Sama tam dojeżdżała, była niesamowicie dzielna. Okazało się, że dzieci nie wyrosły na życiowe kaleki. Dają sobie dobrze radę, są bardzo dojrzałe – naprawdę się tego nie spodziewałam.

 

RODZINA

 

Przez cały czas, do śmierci mojego męża, mieszkaliśmy w małym, trzydziestosiedmiometrowym, dwupokojowym mieszkaniu Za Żelazną Bramą. Jak byliśmy sami, jeszcze bez dzieci, wiedliśmy życie bardzo towarzyskie, przychodzili do nas przyjaciele, znajomi, my też chodziliśmy na różne spotkania. Ale jak pojawiły się dzieci, siłą rzeczy to nie mógł być dom otwarty, ponieważ nam samym było w nim bardzo ciasno. Bardzo nad tym ubolewałam. Mojemu mężowi to nie przeszkadzało – on pracował, pisał, tworzył wszystko jedno gdzie – w kuchni na stołeczku przy blacie, nie musiał mieć specjalnego komfortu do pracy. Wygoda w życiu nie była dla niego ważna. Miał inne priorytety.

Telefony się u nas urywały. Mój mąż nawet po przyjściu do domu dalej pracował, wiódł życie zawodowo-towarzyskie. Miał codziennie miliony telefonów na różne tematy – zawodowe, polityczne, przyjacielskie. Aktualna sytuacja polityczna go zawsze bardzo interesowała, zawsze był na bieżąco.

Był człowiekiem wszechstronnym, na pewno też niełatwym. Był niezwykle wymagający wobec ludzi w ogóle, ale szczególnie wobec najbliższych – dzieci, mnie też. Był to człowiek z zasadami i z bardzo twardym kręgosłupem. Często nie znosił sprzeciwu. Bardzo trudno było z nim dyskutować. Lubił dyskusje, ale trudno go było przekonać. Miał swoje zasady i zawsze miał swoją rację.

Mój mąż nie lubił nas opuszczać na zbyt długo, ponieważ był człowiekiem bardzo rodzinnym. Pochłaniała go jego działalność, ale nie zaniedbywał domu. Nie odczuwałam tego w ten sposób. Jego mama mówiła: „Ty tak się zgadzasz, żeby on tak ciągle wyjeżdżał?”. Mówiłam jej: „Mama, on widocznie musi wyjeżdżać, wyjeżdża i wraca”. Nie przeszkadzało mi nigdy, że wyjeżdżał. Po prostu widziałam, że on się w tym wyżywa, że to jest jego pasja, nie może siedzieć w domu. Bez przerwy go nosiło, ciągle chwytał coś nowego, wszędzie go było pełno. Nie wiem, jak on to robił, że miał tyle energii, tyle inwencji i tyle czasu znajdował, żeby być w tylu miejscach. Gdziekolwiek się pojawiała jakaś inicjatywa, mój mąż tam był.

 

WAKACJE

 

Mój mąż bardzo kochał góry. Kiedy był studentem, wyjeżdżał w zimie na narty do Zakopanego do kuzyna, który tam pracował, jego żona była architektem. Miał tam za darmo mieszkanie, było tam wygodnie. Potem od początku naszej znajomości wyjeżdżaliśmy razem do Domu Pracy Twórczej Halama. Wyjątkowy dom, to jest po prostu historia. Tam mógł sobie pisać te swoje kryminały. Jeździliśmy tam zimą, ale przede wszystkim latem, bo bardzo lubił chodzić po górach. Powiem szczerze, że nie było to zgodne z moją naturą, bo ja wolałam poznawać ciągle coś nowego, ale mój mąż był po prostu tak silną osobowością, że nie znosił sprzeciwu. Nigdy mnie nie pytał, gdzie chcę jechać – po prostu jechaliśmy tam, gdzie on chce jechać, i koniec. I przez dwa tygodnie co najmniej pięć razy nawet tą samą drogą, jego ukochaną trasą chodziliśmy na Halę Gąsienicową. W górach lepiej odpoczywał. Bardzo dużo chodziliśmy, codziennie chodziliśmy po dolinkach i dolinach: Kościeliska, Chochołowska, Strążyska.

A potem pod koniec lat osiemdziesiątych w końcu się uparłam, że w lecie chciałabym chociaż raz jechać nad morze, że już może trochę dosyć tych gór. Mąż się przełamał i pojechaliśmy po raz pierwszy. Później, jak się dzieci urodziły, przez wiele, wiele lat Chałupy były miejscem, gdzie wracaliśmy każdego roku w lecie chociaż na dwa tygodnie. Potem dzięki znajomości z Andrzejem Przewoźnikiem i z różnymi innymi osobami oraz dzięki temu, że mój mąż został wiceprzewodniczącym Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, zaczęliśmy jeździć do ośrodka marynarki wojennej „Kormoran” nad Zatoką Pucką, między Juratą a Helem – dziesięć czy jedenaście wyjazdów w to samo miejsce.

Nad morzem nie leżeliśmy plackiem na plaży. Mój mąż nie lubił się opalać. Zawsze w czasie urlopu przychodziły do niego korekty „Palestry” albo musiał akurat napisać felieton do kolejnego numeru, więc nad tym morzem mąż siedział pod parasolem i pisał albo robił korektę, były też dyskusje. Dla mnie to był relaks, bo mogłam się trochę na plaży wygrzewać i morze było takie wspaniałe.