Rozmowa z Mariolą Karwetą

Z żoną Mariolą w Wenecji (fot. ze zbiorów Marioli Karwety)

Rozmowa z Mariolą Karwetą

Początek

Po raz pierwszy zobaczyłam mojego męża w pierwszej klasie szkoły podstawowej, zapamiętałam go jako kuzyna mojej koleżanki z klasy. Potem przez całą szkołę podstawową mijaliśmy się na korytarzu – mąż był o klasę wyżej. Obydwoje bardzo dobrze się uczyliśmy, więc widywaliśmy się na szkolnych uroczystościach wręczania nagród, tarcz wzorowego ucznia i tak dalej.

Do szkoły średniej dojeżdżaliśmy tym samym autobusem. W ciągu pierwszego półrocza poznałam mojego męża jako człowieka inteligentnego, o szerokich zainteresowaniach, pięknych planach, marzeniach – zupełnie innego, niż widziałam go na początku, kiedy dowcipkował i wydawał się luzakiem. Kiedyś obydwoje nie zdążyliśmy na autobus, a jeździły one bodajże co półtorej godziny, i te półtorej godziny przesiedzieliśmy rozmawiając. Od tego momentu zaczęła się nasza przyjaźń, od listopada 1974 roku.

Przyjaźń trwała do 11 marca 1977 roku. Mój przyszły mąż był w czwartej klasie liceum. Czekała go matura i ostateczny wybór kierunku studiów. Tego dnia zrezygnowaliśmy z powrotu do domu pierwszym autobusem. Siedząc w parku, rozmawiając, doszliśmy do wniosku, że powinniśmy być razem – i tyle. Stwierdziliśmy, że szukamy nie wiadomo kogo, a tak naprawdę jesteśmy sobie przeznaczeni: najradośniej spędzamy czas razem, uwielbiamy ze sobą rozmawiać, przytulać się, trzymać się za ręce i żartować, po prostu ze sobą być.

To było naprawdę niezwykłe przejście – od przyjaźni do miłości. Znaliśmy się już długo, byliśmy bardzo młodzi i niedoświadczeni. Trudno było nam zrozumieć, co się między nami dzieje. Potem, kiedy już byliśmy małżeństwem, mój mąż się śmiał, że kocha mnie pięć dni dłużej niż ja jego. On pierwszy zorientował się, że nasza relacja jest już inna i że on chce czegoś więcej niż przyjaźni. Ja nie myślałam o tym, może się bałam. Przecież na początku deklarowaliśmy, że przyjaźnimy się podobnie jak dziewczyna z dziewczyną czy chłopak z chłopakiem – zwierzamy się sobie, wiemy o sobie niemal wszystko, umawiamy się z innymi.

Kiedy przekroczyliśmy tę barierę, od razu wiedzieliśmy, że się pobierzemy – już nie było potrzeby sprawdzania czegokolwiek. Znaliśmy się doskonale, bez żadnego (świadomego czy nie) udawania. Przecież byliśmy przyjaciółmi. Zaczęliśmy snuć plany na przyszłość. Obydwoje jesteśmy z południa Polski. On marzył o studiach w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej w Gdyni, na drugim końcu Polski, więc ja stwierdziłam, że jeżeli mu się uda, to za rok ja spróbuję dostać się na studia w Gdańsku. Ostatnie miesiące jego średniej szkoły to były rozmowy o wspólnej przyszłości, marzenia o małżeństwie, rodzinie, dzieciach i tak dalej. Wszystkie zrealizowaliśmy.

Hel

Mąż bardzo się cieszył zbliżającym się ślubem, rozmawiał o nim z kolegami. Wzięliśmy ślub kościelny, to były jeszcze czasy, kiedy taki światopogląd nie był mile widziany w armii. Po powrocie na uczelnię został wezwany do swojego dowódcy, opiekuna roku, który pokazał mu zdjęcia. Schodziliśmy po schodach… Kościół w naszej rodzinnej miejscowości jest na wzgórzu, prowadzą do niego długie schody. Niewiele brakowało do usunięcia męża z uczelni.

Został, ale z góry można było przewidzieć, że zostanie skierowany do służby w Helu. To był trudny garnizon. Sztormy, które nie dotykały w takim zakresie Świnoujścia czy Gdyni, w Helu były częste. Przy każdym większym sztormie okręty musiały wychodzić w morze, żeby chronić się przed zniszczeniem. Rodziny, które zostawały na lądzie, często były pozbawione prądu, bo zrywało linię elektryczną. Hel bywał odcięty od reszty lądu, ponieważ w najwęższym przesmyku półwyspu morze zalewało tory i drogę, więc ani autobusem, ani samochodem, ani pociągiem nie można się było z Helu wydostać.

W miarę upływu czasu, coraz bardziej lubiłam Hel. To malutka miejscowość, gdzie ludzie się znali, i związki, jakie ich łączyły, były bardzo bliskie. Duże miasto sprawia, że kontakty na ogół są luźniejsze. Natomiast tam ludzie trzymali się ze sobą, nieprawdopodobnie sobie pomagali. Wspominam wiele sytuacji, nawet kiedy już mieszkaliśmy w Gdyni, a mąż jeszcze służył w Helu – jak bardzo pomocne były osoby związane z helską flotyllą.

Kariera

Mieszkaliśmy w Norfolk, kiedy mąż tam służył. Mieszkanie było dosyć blisko jednostki, tak że na przerwę lunchową przyjeżdżał do domu, bo twierdził, że to, co podają w bufecie, jest niejadalne, więc w domu zawsze coś było ugotowane. To był bardzo ciekawy okres w naszym życiu. Dla męża to była bardzo trudna służba, pełna wyzwań, bo on tam pełnił kilka funkcji. Był narodowym przedstawicielem, reprezentował nasz kraj w największej bazie NATO na świecie, odpowiadał za grupę polskich oficerów. Jednocześnie był zastępcą szefa Oddziału Broni Podwodnej w Naczelnym Dowództwie Sojuszniczych Sił Zbrojnych NATO na Oceanie Atlantyckim. Po transformacji zakres jego obowiązków uległ zmianie. Został polskim narodowym przedstawicielem łącznikowym w Sojuszniczym Dowództwie Transformacji NATO w Norfolk. Bardzo dobrze odnalazł się w międzynarodowej grupie, nawiązywał mnóstwo ciekawych kontaktów. Był człowiekiem bardzo lubianym. Myślę, że pięknie reprezentował tam nasz kraj.

Interesowałam się pracą męża, ale nie w szczegółach. Wiedziałam, że są jakieś umowy przygotowywane, że mąż wysyła jakieś papiery do Polski, jakieś memorandum będzie podpisywane, przychodzą odpowiedzi. Ale szczegółów – czego one dotyczą – nie znałam.

Kiedy wróciliśmy, męża skierowano do służby w Świnoujściu (był tam zastępcą dowódcy flotylli). Mieszkanie mieliśmy w Gdyni, więc byliśmy w rozjazdach. Okazało się, że służba w Świnoujściu była krótkim epizodem. Dosyć szybko przyszła propozycja najpierw studiów strategicznych w Warszawie, a potem w Londynie, w Royal College of Defence Studies. W sumie służba w Świnoujściu trwała niewiele ponad rok i potem mąż wyjechał na studia do Warszawy, a następnie do Londynu.

W Londynie razem spędziliśmy przeszło rok. To był czas piękny i burzliwy, ponieważ wtedy właśnie mąż awansował. Pamiętam moją dezorientację, kiedy któregoś dnia rozdzwonił się nasz domowy telefon. Mąż był na uczelni – nigdy do niego nie dzwoniłam, gdy wypełniał obowiązki służbowe. Tym bardziej tutaj, wiedziałam przecież, że na czas zajęć komórki są wyłączane. I nagle mnóstwo telefonów z Polski z różnych miejsc, z ambasady w Londynie – konieczny jest kontakt z moim mężem. Szczerze mówiąc, bardzo się wystraszyłam, że stało się coś złego. W końcu zapytałam. Powiedziano mi, że nie mogą mi udzielić żadnych informacji, więc zapytałam tylko: „Powiedzcie mi, czy to coś złego?”. Wtedy dzwoniący pan zaprzeczył. Stwierdził, że po prostu pilnie muszą się z nim skontaktować w poważnej sprawie służbowej. Mąż gdzieś mi zostawił telefon na tę uczelnię – w razie konieczności. Zadzwoniłam tam i powiedziałam, że mąż musi skontaktować się z polskim dowództwem. Numer telefonu na uczelnię podałam też komuś z ambasady. Okazało się, że chodzi o awans – o objęcie dowodzenia marynarką. To było bardzo poważne wyzwanie.

Cieszyłam się sukcesami męża, odnotowywałam jego kolejne awanse. Byłam z niego bardzo dumna. Jednak dla mnie najważniejsza była jego część „domowa”, prywatna, która była nasza do końca. On wciąż był dla mnie tym samym Andrzejem, którego znałam ze szkoły średniej – chłopakiem, który ma szerokie zainteresowania, który planuje cudowne wycieczki rowerowe, z którym wędruję po górach, którego kocham, i który jest moim najwspanialszym przyjacielem. Ceniłam jego stosunek do ludzi i to, że się nie zmienia jako człowiek. To było najważniejsze. Jako młodzi ludzie, i później zresztą też, mawialiśmy z dezaprobatą „to nie człowiek – to stanowisko”. Mój mąż pozostał wspaniałym człowiekiem piastującym wysokie stanowisko. Z tego jestem najbardziej dumna.

Wspólny czas

W Polsce rowerami zjeździliśmy całą ziemię kaszubską, Wyspę Sobieszewską, a podczas pobytu w Świnoujściu – wyspy Wolin i Uznam. Jeżeli odległość była duża, jechaliśmy samochodem z rowerami do wyznaczonego punktu i stamtąd bywało, że i ponad sto kilometrów dziennie robiliśmy w czasie urlopu. Od czasów średniej szkoły, kiedy mieszkaliśmy w Małopolsce, lubiliśmy górskie wyprawy. Potem po ślubie też wyjeżdżaliśmy w góry, czasem z dzieciakami, ale najczęściej sami, żeby móc pozwolić sobie na naprawdę długie, całodzienne wyprawy. Mąż był znakomitym organizatorem, świetnie przygotowywał wycieczki rowerowe, górskie, czy samochodowe.

W Stanach Zjednoczonych mnóstwo zwiedziliśmy, z pięćdziesięciu stanów zwiedziliśmy trzydzieści kilka. Każda wyprawa była dopracowana w szczegółach – co mamy zobaczyć i gdzie, jaką trasę obrać, którędy pojechać, którędy wracać. Obydwoje uwielbialiśmy naturę, więc nie oglądaliśmy Wielkiego Kanionu z lotu ptaka (z helikoptera), nie objechaliśmy go autobusem. Poszliśmy w głąb, żeby dotknąć, żeby po prostu przeżyć kontakt z przepiękną naturą. Wędrowaliśmy po kanionach, po parkach zawsze tak, żeby naprawdę poczuć odwiedzane miejsca.

Mnie przyroda bardzo, bardzo wzrusza. Często płakałam z zachwytu. Zawsze twierdziłam, że nie ma cudowniejszego kościoła niż natura – autentycznie czuję tam Boga bardziej niż gdziekolwiek indziej. Piękny w swoim bogactwie, niezwykły, nieprawdopodobny świat jest dla mnie odpowiedzią na wszelkie wątpliwości. Mój mąż bardzo lubił te moje wzruszenia. Planując wyprawę brał pod uwagę, żeby były tam jakieś wyjątkowe widoki. Jeżeli zdarzyło się, że nie uroniłam łzy, patrzył na mnie z rozczarowaniem: „Nie podoba ci się?”.

Lubiliśmy robić mnóstwo rzeczy razem, myślę, że większość. Czasami się śmiałam, że już nie wiem, co jest do końca moje, a co jego, nie wiem, co robimy dlatego, że ja to lubiłam, a co dlatego, że on to lubił. Po latach bycia razem nie potrafiliśmy tego rozdzielić. Chociaż z drugiej strony on na rowerze jeździł zawsze, w szkole średniej nawet zimą. Pamiętam taką scenkę: ja jeżdżąca na łyżwach po zamarzniętym stawie, a mój przyszły mąż po tym samym stawie na rowerze. W góry chodził też jeszcze beze mnie, a ja bez niego. Myślę, że jednak dużo nas po prostu łączyło, że lubiliśmy te same rzeczy – to było bardzo, bardzo fajne. Często czytaliśmy te same książki – jedno drugiemu je polecało, a potem rozmawialiśmy na ich temat. Byliśmy zapalonymi grzybiarzami, a mąż sklejał modele żaglowców. Zabawne, bo i w tym uczestniczyłam. Barwiłam i szyłam żagle, bandery, znaki. Malowałam także gotowe modele. Takie wspólne, spokojne zajęcia sprzyjały rozmowom.

Praca zabierała czas, ale zawsze jakoś dało się go znaleźć tyle, żeby móc go poświęcić rodzinie, co mój mąż robił świetnie. Aż do ostatnich świąt Bożego Narodzenia on przygotowywał ciasto na pierogi, na uszka do barszczu, on je wygniatał i często pomagał przy klejeniu. Czasami robił to sam, a czasami, jeżeli – a często tak było – spędzał Wigilię z marynarzami na okrętach, ciasto przygotowywał dzień wcześniej, a potem ja kleiłam pierogi z dzieciaczkami, żeby rodzinna Wigilia nie zaczynała się o północy. Teść córki był bardzo zaskoczony i robił mężowi zdjęcia podczas klejenia pierogów na tę ostatnią wspólną Wigilię, którą z nami spędził. Był zszokowany, że admirał, dowódca marynarki, klei pierogi. To było dla niego szokujące, jak bardzo zwyczajnym człowiek pozostał mój mąż. Zwyczajny, rodzinny, radosny, z dystansem do siebie, z poczuciem humoru, ale także z ogromną wiedzą, szerokimi zainteresowaniami, pasjami, taki właśnie nasz najlepszy, najukochańszy i niezapomniany.

Rozmowę przeprowadziła Agnieszka Nowakowska 30 lipca 2014 roku.