Z perspektywy 35-letniej znajomości

fot. Ewa Karłowicz

Z perspektywy 35-letniej znajomości

ks. Zdzisław Król

Moje pierwsze spotkanie z ks. Infułatem miało miejsce w 1975 roku. Infułat był przyjacielem rodziny mojej żony i z tej racji celebrował chrzest dziecka brata mojej żony. Miało to miejsce w kaplicy Domu Księży Emerytów przy ul. Ratuszowej w Warszawie, którego Infułat był wówczas dyrektorem. Nasza pierwsza rozmowa stała się początkiem długiej znajomości, a od pewnego momentu – przyjaźni. Już przy pierwszym spotkaniu spostrzegłem, że spotkałem księdza o wyjątkowo bogatej osobowości. Myślę, że warto rozwinąć ten wątek. Zapiski, na marginesie których chciałbym podzielić się własnymi refleksjami, koncentrując się na faktografii, zwłaszcza w ostatniej części ujętej bardzo skrótowo i sucho, relacjonują kalendarium Jego ostatnich lat, nie dając pełnego obrazu osobowości Infułata i skali podejmowanych przezeń działań. Cechy, które przy pierwszym spotkaniu, jak się to mówi, „rzucały się w oczy”, to ogromna otwartość, życzliwość, subtelne poczucie humoru, intelektualna sprawność i erudycja.

Ceremonia chrztu, w której uczestniczyłem, przebiegała niezwykle sprawnie, jednak uroczyście. Kilka słów wypowiedzianych na jej zakończenie stanowiło głęboką refleksję zapadającą w pamięć, taką, do której wraca się myślą. Towarzyszyło temu wszystkiemu coś nieuchwytnego, a jednocześnie dla wszystkich uczestników oczywistego, a mianowicie serdeczność i osobiste zaangażowanie celebransa. Po ceremonii miało miejsce spotkanie w rodzinnym gronie. Miałem podczas niego okazję do dłuższej rozmowy z Infułatem. Mój rozmówca ukazał mi się być znakomitym prawnikiem, sprawnym organizatorem, ale przede wszystkim łączył te cechy z kapłańskim posłannictwem. Późniejsze spotkania przekonanie to pogłębiły.

Dziś, kiedy myślę o kilkudziesięciu latach, w których w różnych sytuacjach miałem możność spotykać się z Infułatem, nie mam wątpliwości, ze na jego osobowość wywarł decydujący wpływ ks. kardynał Stefan Wyszyński, prymas Polski. Infułat wielokrotnie powoływał się na to, że z jego rąk otrzymał święcenia kapłańskie, na szeregu spotkań przytaczał wypowiedzi Prymasa Tysiąclecia. Dla mnie nie budzi wątpliwości, że Prymas Tysiąclecia był dla Infułata wzorem do naśladowania. Wiele lat później, a było to w początku stanu wojennego, Infułat udostępnił mi kserograficzną odbitkę zapisków Prymasa. Pokazywały one głęboką mądrość poszczególnych działań, wielką zdolność syntezy, przewidywania wydarzeń, reakcji, a jednocześnie świadomość wagi oddziaływania własnym przykładem, umiejętność widzenia zarówno spraw wielkich, jak i jednostkowych, postrzeganych jako organiczna jedność, z której należało wyprowadzać racjonalne wnioski. Jednocześnie z zapisków myśli Prymasa Tysiąclecia wynikał szacunek dla człowieka, nawet jeżeli tym człowiekiem był inwigilujący Prymasa ubowiec z Komańczy. Towarzyszyły temu krytycyzm i, mimo uwarunkowań, spokojna, niepozbawiona sarkazmu i humoru refleksja. Nasuwają mi się tu na myśl dwie takie refleksje, charakteryzujące osobowość Prymasa. Kiedy jeden z inwigilujących go powołał się w swojej dosyć zresztą prymitywnej wypowiedzi na marksizm, Prymas odnotował (przytaczam te myśli z pamięci i w uproszczeniu): Z nas obu ja jednak lepiej znam marksizm. Zapoznałem się z tą doktryną dokładnie, trzeba wiedzieć, o czym się mówi. Druga była ogólniejszą refleksją dotyczącą socjalizmu. Prymas odnotował dalej, że największą tragedią tej doktryny było, że przyszła do nas ze wschodu, obciążona tamtejszymi realiami. Te dwie myśli w moim rozumieniu ukazują osobowość Prymasa. Były to przecież refleksje więźnia systemu, którego ówczesna władza chciała za wszelką cenę unicestwić. Cała postawa Prymasa charakteryzowała się jednym: w jego reakcjach nie chodziło o sprawę osobistą, o osobistą krzywdę. Liczyła się sprawa Kościoła, los Narodu. Prymas umiał wybaczać. W jego zapiskach nie ma ani słowa ani o postawie ówczesnego Episkopatu, ani o roli przydzielonej Mu w więzieniu siostry i księdza, obojga ubowskich więźniów. Prymas rozumiał ludzkie uwikłania, ludzkie słabości.

Refleks tej postawy odnaleźć można w postępowaniu Infułata. Z całym zaangażowaniem przeciwstawiał się minionemu systemowi. W jego postawie nie było jednak nienawiści, jadu. Z podziwem obserwowałem u Niego darzenie szacunkiem partnerów, z reguły działających z wrogiej pozycji, często cynicznych. Działał z nadzieją, że ich przebiegłość, często nikczemność, nie powinna uzasadniać uznania, że są całkowicie wyzbyci z ludzkich uczuć i poczucia wartości. Z drugiej strony w swoich ocenach starał się widzieć sytuację realistycznie i taką ocenę przyjmował jako podstawę swoich reakcji. Jedynie wyjątkowo postrzegał i to chyba jedynie niektóre osoby jako przypadki skrajne, zdemoralizowane „do dna”. Takim postrzegał np. głównego zabójcę ks. Jerzego Popiełuszki.

Był świetnym obserwatorem, umiał oceniać rozmówców, w okamgnieniu analizować sytuację. Towarzyszyła temu ogromna łatwość podejmowania decyzji, umiejętność koncentrowania się na sprawach istotnych, osobista odwaga. Umiał przy tym słuchać. Szacunek do innych kazał mu analizować stanowisko oponentów. Nie było w nim uporu ani przyjmowania „z góry” przekonania o słuszności własnego stanowiska. Potrafił dialog prowadzić z należytą kulturą. Nie miał zwyczaju przerywać wypowiedzi rozmówcy. Jego sposób prowadzenia dialogu był zawsze pełen kurtuazji dla rozmówcy. W niczym nie przypominał dyskursów obecnie prowadzonych przez polityków, w których jeden przeszkadza drugiemu, a w sytuacji dla siebie niewygodnej, stara się uniemożliwić kontynuowanie rozmówcy wypowiedzi. Był mistrzem w budowaniu wypowiedzi. Nie było to jednak oratorstwo, w którym celem podstawowym była forma. Jego wypowiedzi były zawsze proste, zawsze dostosowane do sytuacji, a przede wszystkim do adresata. Jego wypowiedzi pozbawione były ozdobników, jakże często drażniących banalnością i brakiem oryginalności. Umiał zmienić zdanie, przyznać rację rozmówcy, jeśli uznał, że argumenty partnera są racjonalne i uzasadniają zmianę stanowiska.

Infułat emanował przy tym otwartością i życzliwością. Była to jednak zawsze otwartość i życzliwość wsparta o precyzyjną ocenę tych, do których była adresowana. Te wspaniałe cechy charakteru Infułata znakomicie sprawdzały się w różnych relacjach: osobistych i wówczas, kiedy działał jako duszpasterz, organizator, gospodarz, polityk lub dyplomata.

Jako dyrektor domu dla księży emerytów Infułat był nie tylko sprawnym gospodarzem, dbającym o stronę materialną. Był przyjacielem każdego z pensjonariuszy. Miał świadomość tego, że Jego pensjonariusze, kapłani dożywający wieku, muszą mieć coś osobistego, nie mogą czuć się niepotrzebni. Konsekwencją takiego podejścia było stworzenie atmosfery uwzględniającej indywidualne potrzeby i osobiste więzi. Podziwiałem umiejętność nawiązywania osobistych kontaktów, które jednak nie tylko nie naruszały sprawnego funkcjonowania jego zadań, ale przeciwnie, służyły jej. To wielki dar, tak kształtować relacje z otoczeniem, aby były otwarte, życzliwe, jednak bez zagubienia niezbędnych proporcji, w tym godzenia w godność rozmówcy lub choćby jego tzw. miłość własną. Myślę, że nie byłoby to możliwe bez oparcia ich o głęboko traktowaną miłość bliźniego, generującą szacunek dla innych, zrozumienia ich potrzeb i wiary w dobro, które pozwala na przezwyciężenie ułomności i słabości. Miał wielki dar prowadzenia dialogu w taki sposób, że rozmówca nie czuł się zdyskredytowany lub poniżony. W stanowisku rozmówcy zawsze szukał i nawiązywał do tego, co dobre i warte odnotowania.

Poczynając od końca lat siedemdziesiątych nasze relacje stały się bliższe, Infułat w różnych sprawach majątkowych korzystał z mojego doświadczenia prawniczego. Spotkania z tym związane, z reguły w jego kanclerskim gabinecie przy ul. Miodowej w Warszawie, były dla mnie okazją do wielu refleksji. Wiele się z nich nauczyłem. Podziwiałem w szczególności umiejętność koncentrowania się na istotnych aspektach poruszanych spraw, realizm w ocenach i łatwość wyławiania tego, co istotne dla podejmowanych decyzji. W tych rozmowach Infułat jawił się nie tylko jako sprawny gospodarz, ale jako wytrawny polityk i dyplomata. Wzorem swojego mistrza, Prymasa Tysiąclecia, precyzyjnie dostrzegał bogactwo uwarunkowań analizowanych spraw, konsekwencje przyjmowanych rozstrzygnięć. Był to okres świadomie prowadzonej wyważonej gry z tzw. władzami, tym trudniejszej niż ta z lat pięćdziesiątych, że prowadzonej przez ówczesne władze w sposób finezyjny, jakże często pod przykrywką otwartości, gotowości do kompromisu. Prymas Tysiąclecia był w tych pojedynkach niedościgłym mistrzem, obdarzonym szczególnym darem patrzenia w przyszłość. Był przy tym mistrzem kompromisów. Tyle, że dokonywane przezeń kompromisy okazywały się zwycięstwami w bliższym lub dalszym horyzoncie czasowym.

Infułat był wiernym i oddanym uczniem i kontynuatorem tej postawy, zajmowanej w sprawach Mu powierzonych. Wiem, że jego talenty w tym zakresie okazywały się niezwykle przydatne, kiedy uczestniczył w różnych ważnych spotkaniach, zwłaszcza wespół z biskupem Modzelewskim lub biskupem Miziołkiem. Kilkakrotnie miałem okazję uczestniczyć w różnych spotkaniach, w których źródłem sukcesu była dyplomacja Infułata, a przede wszystkim umiejętność przewidywania oraz błyskawicznego bieżącego rozszyfrowywania zamierzeń partnerów, chętnie posługujących się niezobowiązującymi frazesami lub po prostu usiłujących wykorzystać dobrą wiarę i wprowadzić w błąd lub zbyć ogólnikowymi przyrzeczeniami, z których nie wynikało nic konkretnego.

W swoich wspomnieniach Infułat wielokrotnie i obszernie pisze o swoich „kontaktach” ze służbą bezpieczeństwa. We wspomnieniach są to jedynie poszczególne epizody. W rzeczywistości był to w jego działalności niezwykle trudny aspekt. Należy wyjaśnić, że Infułat był zaangażowany w ogromną liczbę spraw o różnej wadze dla Kościoła i osób, których one bezpośrednio dotyczyły. SB wiedziała przecież doskonale, jaką rolę pełni Infułat i w jakim rozmiarze jego talenty są dla nich źródłem kłopotów i niepowodzeń w realizacji ich zamysłów. Nie chodziło zatem o „pozyskanie” Go w jakimś stopniu, ale przede wszystkim o unicestwienie jako groźnego partnera. Infułat zdawał sobie z tego sprawę. Nakładało to na niego dodatkowe obowiązki. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest stale inwigilowany, że musi się liczyć z prowokacjami, że na co dzień uczestniczy w grze, w której przeciwnik dysponuje ogromnymi możliwościami organizacyjnymi i nie zawaha się w korzystaniu ze środków najbardziej nawet nikczemnych.

Miał świadomość i wiem, że bardzo go to bolało, że szereg tych działań miało na celu podważanie jego autorytetu drogą różnorakich działań, skierowanych także do środowisk kościelnych. Umiejętnie puszczona w obieg plotka, pomówienie, ma to do siebie, że potrafi żyć „własnym życiem”, że bywa następnie kolportowana lub traktowana poważnie przez osoby pozostające w najlepszej wierze, nieuświadamiające sobie, że są manipulowane, że wykorzystuje się ich dobrą wiarę. Jest oczywiste, że dla służb specjalnych największym zagrożeniem byłby awans Infułata na stanowiska, na których byłby dla nich jeszcze większym zagrożeniem. Wykorzystywano tu w sposób oczywisty pewne cechy osobowości Infułata. Był przecież osobowością, która wyróżniała się w każdym otoczeniu swoją indywidualnością. Tak to już u nas jest i środowiska kościelne też nie są od tego wolne, że cudzy sukces często drażni innych. Infułat znał swoją wartość. Nie miał kompleksów. Działał zawsze ze swadą i determinacją.

Był przy tym człowiekiem skromnym, wyważonym, ale jednocześnie zachowującym się w każdej sytuacji swobodnie. Perfekcyjnie znał bowiem nie tylko protokół, ale i zawsze był perfekcyjnie przygotowany merytorycznie do wykonywania powierzonych mu zadań. Nigdy jednak nie usiłował zajmować pozycji mu nienależnej. Obok swobody cechowała go pokora i zdyscyplinowanie. Miał cięty i subtelny humor. Pamiętam drobny epizod, który miałem okazję bezpośrednio obserwować. Uczestniczył w spotkaniu z pewnym wysokim funkcjonariuszem państwowym. Był to początek stanu wojennego. Mniejsza o kontekst. W pewnym momencie utytułowany gospodarz w odpowiedzi na wypowiedź Infułata, najwyraźniej chcąc dorównać Infułatowi, stwierdził dumnie: „rozumiem, byłem przecież dyplomatą”. Infułat, ówczesny Kanclerz zripostował skromnie. „To widać, to widać”. Adresat był w siódmym niebie, nie zdawał sobie sprawy z tego, że przysłowiowa słoma wystaje mu z butów. Infułat nawet się nie uśmiechnął, choć zachowanie powagi po tej odpowiedzi było w najwyższym stopniu trudne.

Infułat mógł oczywiście budzić zazdrość, może nawet i zawiść, i na pewno w niektórych osobach ją budził. Był to jednocześnie najbardziej wdzięczny obszar prowokacji i podsycania niechęci do Niego. W jakim stopniu przyczyniło się to do rażąco nikłego wykorzystania jego organizatorskich, politycznych i dyplomatycznych talentów, zahamowania awansu w kościelnej hierarchii, w jakim zakresie służby specjalne osiągnęły tu spektakularny sukces, trwający nawet po załamaniu się minionego na szczęście systemu, nie mnie oceniać, choć nie mam wątpliwości, że osiągnęły tu wiele. Tylko pozornie udowadnianie, że nie jest się wielbłądem, jest łatwe. Zresztą kogo i co do czego należałoby tu przekonywać?

Jak powiedziałem, zmagania ze służbami specjalnymi prowadził Infułat przez kilkadziesiąt lat i na różnych płaszczyznach. Chcę tu szczególnie podkreślić znaczenie słowa „stale”. Prowadzenie tej gry (bo tak te sprawy należy ocenić) stanowiło wielkie obciążenie psychiczne. Towarzyszyło mu szczególne zagrożenie, a mianowicie przyjęcia postawy totalnego zagrożenia upatrywanego wszędzie i wobec wszystkich. Infułat, tak mi się w każdym razie wydaje, potrafił tu znaleźć właściwą miarę. Byt niewątpliwie człowiekiem niezwykle ostrożnym, który starannie wyważał każdy krok. Miał jednak grono osób, które darzył pełnym zaufaniem i na których nigdy się nie zawiódł. Z najbliższego otocznia (nie czuję się oczywiście uprawniony do formułowania tu jakiejkolwiek zamkniętej listy) na pewno mogę wymienić dwie osoby: ks. Grzegorza Kalwarczyka, obecnego kanclerza Kurii i ks. Edwarda Żmijewskiego. Wielką estymą darzył biskupa Miziołka. Z respektem i czcią wymieniał arcybiskupa Dąbrowskiego, biskupa Modzelewskiego, biskupa Romaniuka. Z szacunkiem mówił zawsze o prymasie Józefie Glempie.

Infułat angażował się w wiele przedsięwzięć wyjątkowo trudnych i stwarzających dla Niego osobiście zagrożenia. Był osobą, która odegrała kluczową rolę w różnych działaniach związanych z dochodzeniem odpowiedzialności sprawców mordu politycznego ks. Jerzego Popiełuszki. Ściśle współpracował z pełnomocnikami działającymi w tym procesie, mecenasami Edwardem Wende, Andrzejem Grabińskim i Krzysztofem Piesiewiczem, koordynując ich pracę. Ważne było gromadzenie dokumentacji, także sposobu prowadzenia tego procesu. Współdziałał także ściśle z rodzicami ks. Jerzego Popiełuszki, darzącymi Go zresztą nieograniczonym zaufaniem. Trudnym zadaniem było zorganizowanie pogrzebu ks. Jerzego Popiełuszki. Była to z jednej strony sprawa narodowa. Proces, pogrzeb, w jakimś stopniu były sądem nad systemem. Warto przypomnieć, że najwyższe władze odcięły się od zabójstwa, współdziałały w ustaleniu (niestety jedynie) bezpośrednich sprawców okrutnego i w sposób zorganizowany przygotowywanego mordu, odbył się ich proces, zakończony wyrokami skazującymi. Wiadomo było, że pogrzeb będzie narodowa manifestacją. Były obawy, ze jego przebieg zostanie zakłócony prowokacjami, ze może się przerodzić w sytuację prowadzącą do dramatycznych następstw. Rozwiązaniem niezwykle mądrym było w tej sytuacji utworzenie na miejscu, w parafii, w której działał ks. Jerzy Popiełuszko, sanktuarium, w którym, bez żadnej przesady, odbywał się przez wiele lat nieprzerwany akt hołdu temu męczennikowi. Ze wzruszeniem należy tu zwłaszcza wspomnieć hutników z Huty Warszawa, głównych strażników jego grobu. Kolejnym etapem był proces beatyfikacyjny, w którym Infułat pełnił funkcję postulatora.

Zadaniem niezwykłe trudnym i pociągającym osobiste dla niego zagrożenia było reprezentowanie władz kościelnych w związku z politycznym mordem ks. Stefana Niedzielaka. „Nieznanych sprawców” wprawdzie nie wykryto, do czego niewątpliwie przyczynił się profesjonalizm zabójców. Aktywności Infułata zawdzięczamy natomiast, że sprawa nie skończyła się uznaniem za nieszczęśliwy wypadek. Po tragicznej śmierci swojego przyjaciela Infułat przejął całość jego spraw, łącznie z probostwem w parafii św. Karola Boromeusza, pełniąc tę funkcję obok normalnych swoich zadań.

Polem szczególnych zmagań ze służbami specjalnymi były dla Infułata przygotowania do pierwszej pielgrzymki do Polski Ojca Świętego. Stykał się w związku z nimi z kierownictwem MSW, a w szczególności SB. Niewiele wiem o szczegółach tych kontaktów. Wiem po prostu tyle, ile Infułat uznał za właściwe mi powiedzieć. Przez cały czas naszej znajomości stosowałem zasadę niezadawania niepotrzebnych pytań. Co do świadomości zagrożeń, ale i rozterek, przytoczę dwa epizody. Pierwszy to wszechobecność podsłuchów. Należało się z nimi liczyć w pomieszczeniach biurowych i prywatnych, a także podczas podróży. W szczególności dotyczyło to podsłuchu samochodowego, zainstalowanego doraźnie lub prowadzonego z pojazdu towarzyszącego pojazdowi podsłuchiwanemu. Infułat nie dysponował tu jakąś specjalistyczną wiedzą. Lata zmagań wpływały tu na znaczne doświadczenie, kierował się ostrożnością i staranną własną obserwacją. Pamiętam, jak kiedyś, z okna swojego mieszkania na Przyrynku, pokazał mi stojący na Wisłostradzie samochód, mówiąc: Chyba interesują się naszym zebraniem (dotyczyło ono budowy pomnika Prymasa Tysiąclecia), innym razem opowiadał o niebezpieczeństwie podsłuchu samochodowego. Jak wywodził, najbardziej efektywny był podsłuch w drodze powrotnej z rozmów. Rozluźnieni uczestnicy spotkania często mieli skłonność do snucia szczegółowych refleksji. Infułat nie bał się stawiać temu wszystkiemu czoła, kiedy indziej snuł refleksje na temat obaw o bezpieczeństwo Ojca Świętego. Chodziło o informację o planowanym zamachu. Źródłem jego rozterki było pytanie, na które odpowiedź była znana jedynie na ul. Rakowieckiej, czy było to rzeczywiste zagrożenie, czy jedynie prowokacja, zmierzająca do wywołania poczucia zagrożenia, otwierająca służbom specjalnym dodatkowe możliwości działania, w szczególności mająca na celu separację Papieża od witających go tłumów, nierozumiejących niebezpieczeństw. Zresztą nie musiało tu chodzić o działania polskich służb. Mądrość kazała Infułatowi nie postrzegać spraw w kolorach czarnym i białym. Pamiętamy, że na koniec pierwszej pielgrzymki Ojciec Święty podszedł do grupy młodych ludzi pełniących funkcję bezpośredniej ochrony, wyrażając im wdzięczność za wykonaną pracę.

Dla pełności obrazu osobowości Infułata wspomnieć należy o szczególnym zadaniu, będącym jedną z misji, którą sobie nakreślił i pełnił w różnych wymiarach i kontekstach. Dostrzegam w tym jeden z kolejnych przejawów naśladownictwa postawy Prymasa Tysiąclecia. Otóż, prowadząc trudne rozmowy, uczestnicząc w różnych ważnych przedsięwzięciach, wchodząc w związku ze swoimi zadaniami w kontakty z różnymi osobami, świadomie starał się oddziaływać na swoich rozmówców, wpływać na ich postawy, nieraz po prostu budzić w nich „ludzkie uczucia”. Było to bardzo ważnym elementem motywującym jego postępowanie. Zawsze wierzył, że jego partnerzy, ci, co do których trudno byłoby mieć złudzenia co do tego, skąd pochodzą, nie są do końca cyniczni, wyprani z wszelkich uczuć, skrupułów i wartości. I wielokroć okazywało się, że miał rację, że w różnych sytuacjach dochodziło do ujawnienia wartości przytłumionych przez ideologiczną tresurę, a wielokrotnie przez zwykły konformizm. We wspomnieniach wielokroć pisze o takich zdarzeniach. Są to jedynie przykłady, ilustracje rezultatów stale podejmowanych działań.

Warto do tego dodać ogromną samokontrolę. Zdarzyło mi się być świadkiem zdarzenia, w którym pewien przedstawiciel władz, z którym prowadzone były akurat rozmowy w pewnej ważnej sprawie, nawiązując do osiągniętego zadowalającego porozumienia, zaproponował, aby Infułat włączył się do innych spraw prowadzonych przez władze. Infułat kategorycznie i jasno odpowiedział: „Święciłem się na księdza, żeby się zajmować sprawami należącymi do Kościoła”. Było jasne i rozmówca to chyba dobitnie zrozumiał, że ani on, ani nikt inny po jego stronie, nie będzie wyznaczał zadań wykonywanych przez Infułata. Rozmowa została zakończona, a perspektywa zaszczytów, które co i raz Mu sugerowano, nie wzbudzała zainteresowania Infułata. Zawsze jednak pozostawała i towarzyszyła mu do końca istnienia minionego systemu, a Infułat się z nią stale liczył, obawa prowokacji.

Podsłuch, tak jak przysłowiowy kij, ma dwa końce. Jest zagrożeniem, jednak, jeśli się o nim wie, jego kierunek oddziaływania może być w pewnym stopniu odwrócony. Nie rozmawiałem nigdy z Infułatem na ten temat. Byłoby to niestosowne. Miałem jednak świadomość, że Infułat sporadycznie wykorzystywał podsłuch do dawania sygnału, że prowokacja trafiła jak kulą w płot. Było to ważne, gdyż zapobiegało kontynuowaniu akcji wobec jej zdekonspirowania. Oczywiście korzystanie z tego środka musiało być odpowiednio oszczędne. Infułat był jednak w tej grze mistrzem. Dotyczyło to zwłaszcza sytuacji, w których rysowała się groźba uruchamiania pomówień kapłanów z otoczenia Infułata. To się zresztą gładko mówi „z otoczenia”. Przecież Infułat, jako kanclerz, pełnił funkcje organizacyjne na ogromnej wówczas połaci Polski. A miał fenomenalną pamięć, każdego znał z osobna, znał jego problemy, trudności. Był zatem bardzo trudnym i wielce uciążliwym przeciwnikiem dla służb, a zwłaszcza ich szczególnej ekspozytury, jaką były wydziały ds. wyznań, które „opiekowały się” kapłanami na terenie swojego działania. Ta opieka oznaczała, że żadna sprawa administracyjna, dotykająca Kościoła lub pojedynczych kapłanów, nie mogła być załatwiona bez stanowiska miejscowego wydziału. W ten sposób wszystkie nici spotykały się w jednym miejscu. Rozmowy z tymi wydziałami stanowiły niezwykle trudną grę, wymagającą przede wszystkim opanowania, przenikliwości, czujności, szybkiej i pełnej orientacji w wielu sprawach.

Wiedziano, że Infułat nie robi niczego na zasadzie przypadkowości, że się zabezpiecza przed prowokacjami. Nie robił z tego tajemnicy i to również stanowiło zabezpieczenie przed prowokacjami. Wzmianki w jego zapiskach o towarzyszących mu w rozmowach osobach stanowiły jedną z form takiego zabezpieczenia. Władze państwowe również zresztą unikały prowadzenia rozmowy w cztery oczy. Wszystkie istotne działania Infułata były znane kościelnym władzom. Były awizowane i były przedmiotem szczegółowych sprawozdań.

Szczególnym przedsięwzięciem, którego duchowym inicjatorem był Infułat, była budowa pomnika Prymasa Tysiąclecia. Idea budowy tego pomnika zrodziła się bezpośrednio po śmierci księdza Kardynała Prymasa. Wyszła ze środowiska pracowników podwarszawskich Zakładów URSUS. Podjęta została przez środowisko akademickie. W powołanym do realizacji tej inicjatywy komitecie wziął udział jako przewodniczący, ówczesny rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Henryk Samsonowicz, rektor Politechniki Warszawskiej, prof. Władysław Findeisen, rektor Szkoły Teatralnej, prof. Andrzej Łapicki oraz z Ursusa Jerzy Fijałkowski i Marek Mamiński. Ze strony Uniwersytetu uczestniczył również prof. Tomasz Dybowski i ja. Do grona tego dołączyli następnie prof. A. Brzozowski z UW, Jerzy Waldorff, a także Jacek Lipiński z Huty Warszawa, S. Soszyński (główny plastyk m.st. Warszawy), inż. Barbara (niestety, zapomniałam nazwiska), dyr. Grzegorz Lewandowski, Krystyna Chłosta z Uniwersytetu, prowadząca sprawy dokumentacyjne. Sprawami finansowymi zajął się, niezwykle oddany sprawie, Kazimierz Natali. W późniejszym okresie do Komitetu przyłączyło się szereg innych osób, wnosząc osobiste doświadczenie i zaangażowanie. Postanowiono, że pomnik będzie się składał z dwóch części: realistycznie ujętego pomnika Prymasa, usytuowanego przed kościołem Sióstr Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu i płyty na pl. Zwycięstwa, upamiętniającej pogrzeb Prymasa Tysiąclecia oraz Mszę Św., odprawioną przez Jana Pawła II, wespół z Prymasem Tysiąclecia i Episkopatem, podczas pierwszej pielgrzymki Papieża do Polski. Pomnik postanowiono wznieść ze składek społecznych.

Infułat, podejmując i patronując idei budowy tego pomnika, miał świadomość szczególnego znaczenia tego przedsięwzięcia. Nie chodziło przecież o wzniesienie kolejnego pomnika ani jedynie o upamiętnienie ważnej dla Narodu osoby. Miał on wymiar symboliczny. Wagę tego symbolu podnosił czas, w którym budowa była realizowana. Był to okres stanu wojennego. Wyznaczenie usytuowania pomnika spotkało się z żywiołową reakcją warszawian. W obu miejscach umiejscowienia pomnika zaczęto układać krzyże z kwiatów i zniczy i stały się one miejscem zbiorowych modłów. Władze reagowały na to bardzo ostrożnie. Każdej nocy kwiaty i znicze były staranie usuwane przez tzw. nieznanych sprawców, aby natychmiast zostać zastąpione nowymi. Trwało to długo, bo aż do odsłonięcia pomnika, co zabrało kilka lat. Okres budowy miał ogromne znaczenie jako jednoczący wokół idei krzewionych przez Prymasa Tysiąclecia. Infułat miał świadomość, że budowa pomnika ma znaczenie integrujące społeczeństwo, aczkolwiek narażona jest na różnorakie niebezpieczeństwa, a w szczególności na prowokacje. Liczył się z tym, że będzie zwalczana.

Należy dodać, że było to przedsięwzięcie o dużym skomplikowaniu organizacyjnym i wymagającym znacznego nakładu pracy oraz nakładów finansowych. Wystarczy powiedzieć, że wymagało przebudowy podziemnej infrastruktury, w tym wielce newralgicznego dla władz połączenia kablowego pałacu namiestnikowskiego z gmachem KC. Łączyło się także z koniecznością zgromadzenia znacznych środków. Infułat uważał, że powinny to być przede wszystkim dary zwykłych ludzi. Pozyskaniu środków służyły w szczególności zbiórki uliczne organizowane podczas kolejnych procesji Bożego Ciała w Warszawie. Były one prowadzone przez członków komitetu budowy pomnika, hutników z Huty Warszawa, znanych aktorów, rzemieślników. Na konto bankowe komitetu wpływały liczne, nieraz drobne kwoty, pochodzące od ludzi wielu zawodów. Ale prace nad pomnikiem to nie tylko przygotowania technicznej strony tego przedsięwzięcia. Idea tej budowy miała oponentów, przede wszystkim anonimowych. Nie skorzystaliśmy z przeprowadzenia konkursu na projekt pomnika przez Związek Plastyków lub Związek Architektów. Nie chcieliśmy po prostu oddawać sprawy w inne ręce. Wiadomo, że decyzje o wyborze projektu do realizacji będą konfliktogenne. Generują zazdrość, ale nie tylko. Rozpisaliśmy otwarty, dostępny dla każdego, konkurs na projekt. Odzew był znaczny. Wpłynęło ponad 50 prac. Autorzy byli anonimowi. Ich nazwiska pozostawały w zamkniętych kopertach, oznaczanych dowolnie obranymi przez składających projekty na konkurs hasłami. Ujawnieniu podlegali jedynie zwycięzcy.

I stało się. Za najlepszą pracę uznano projekt Andrzeja Renesa, podówczas studenta ASP. Z nim zawarto kolejno umowy o realizację poszczególnych faz realizacji projektu pomnika. Równolegle rozstrzygnięto konkurs architektoniczny na projekt cokołu i otoczenia pomnika. Prace nad przygotowaniem miejsca i nad samym pomnikiem trwały relatywnie długo. Korzystaliśmy w ich toku z niezwykle życzliwej pomocy dziesiątków osób, pełniących różne funkcje i odpowiedzialnych za różne aspekty sprawy. Wszyscy działali honorowo. Wynagrodzenia ustalono jedynie dla wyróżnionych prac oraz z tytułu wynagrodzenia autorskiego za projekty plastyczne i architektoniczne. Oczywiście odpłatnie wykonywane były usługi realizacyjne, np. związane z odlewem pomnika. Podstawowy ogrom prac wykonywany był jednak bez wynagrodzenia. Staraliśmy się każdy wkład kwitować stosownym podziękowaniem, jednak z licznymi wyjątkami Otóż szereg osób (traktuję to jako signum temporis), kiedy prosiliśmy o dane do podziękowania, odpowiadało: nie potrzeba, lepiej nie piszcie, może to mnie narazić na kłopoty.

I to był fragment świadomego działania Infułata. Przecież każda z tych osób, mimo świadomości, że władze nie popierają pomnikowego przedsięwzięcia, decydowała się na wniesienie wkładu w budowę pomnika. A przecież nie chodziło jedynie o pomnik jako o obiekt materialny. Oznaczało to wkład w realizację patriotycznego przedsięwzięcia związanego z Kościołem Katolickim, a także o przedsięwzięcie patriotyczne. Taka to już była ta nasza Polska. Nie da się zaprzeczyć, ze bierny opór, anonimowe często poparcie udzielane patriotycznym ideom w rożnych miejscach i na różnych szczeblach w sumie powodowało, że sytuacja polityczna w Polsce była inna niż np. w NRD, Czechosłowacji lub na Węgrzech. O pomniku nigdzie oficjalnie nie pisano, jednak wiedza o nim była powszechna i akceptacja przychodziła nieraz ze strony, z której nikt się jej nie spodziewał. Pewnego dnia na przykład otrzymaliśmy list od warszawskiej wspólnoty muzułmańskiej. Podpisany pod listem Imam pisał, ze oto jego wspólnota, po wieczornej modlitwie, postanowiła przeprowadzić pomiędzy sobą zbiórkę pieniędzy na pomnik Kardynała Prymasa i uzyskane w jej wyniku 2.000 zł (była to podówczas licząca się kwota przekraczająca przeciętne wynagrodzenie) przekazuje na nasze konto.

Zostałem zobowiązany do przygotowania listu z podziękowaniem. Ale jak należy zwracać się do imama? Nikt z pytanych o to nie umiał mi odpowiedzieć, a nie chciałem popełnić niezręczności. Ostatecznie zatytułowałem list słowami „Czcigodny Imamie”. Jeśli zrobiłem źle, to niech mnie tłumaczą dobre intencje.

Co pewien czas dochodziły do nas wiadomości o różnych działaniach zmierzających do utrudnienia lub uniemożliwienia naszych prac. Nigdy do końca nie było wiadomo, czy stoi za nimi zwykła małość lub zawiść, a kiedy są to działania sterowane przez „nieznanych sprawców”. Na jednym z zebrań zaczęto np. mówić o propozycjach, aby zamiast pomnika poprzestać na jakiejś inicjatywie, może np. typu stypendium imienia Prymasa Tysiąclecia. Z satysfakcja zauważyłem, że Infułat ignorował te informacje. Było to dla mnie znamiennym sygnałem. Z jego wypowiedzi, czynionych już w bezpośredniej rozmowie, wynikało jednak, że dostrzega w nich coś niepokojącego. Niedługo potem Infułat przekazał mi informację, że do ks. prymasa Józefa Glempa wpłynęło wystąpienie jednego ze stowarzyszeń twórczych (świadomie nie podaję jego nazwy) poddające projekt pomnika totalnej krytyce jako odpowiadającego prymitywnym gustom. Wystąpienie postulowało, aby poprzestać na wzniesieniu, planowanego wcześniej, pomnika Prymasa Tysiąclecia na Jasnej Górze. Z informacji Infułata wynikało, że Ksiądz Prymas, po zapoznaniu się z wystąpieniem (tekstu jego nie znałem), uznał to stanowisko za zasadne. Zrozumiałem, że Infułat, choć nie dołączył do tej informacji żadnego komentarza, jest zaniepokojony, jednak czuje się tym stanowiskiem Księdza Prymasa po prostu związany.

Nie próbowałem nawet polemizować, ani pytać o szczegóły. Były bez znaczenia. Wiedziałem, że Infułat nie pozwoli sobie na przeciwstawienie się zdaniu Księdza Prymasa, ani nie będzie tego stanowiska krytycznie komentował. Zaproponowałem więc Infułatowi, aby zechciał wyjednać audiencję kilku osób z prezydium Komitetu u Księdza Prymasa, celem umożliwienia przedstawienia argumentów z naszej strony. Jeśli Ksiądz Prymas pozostanie przy swoim zdaniu, prace zostaną zaniechane. Propozycja została przyjęta i w kilka osób zostaliśmy przyjęci przez Księdza Prymasa. Oczywiście Infułat był z nami. Audiencja rozpoczęła się mało optymistycznie. Ksiądz Prymas powiedział, że wiele argumentów uzasadnia stanowisko, że wystarczy pomnik w Częstochowie. Poprosiłem o głos i powiedziałem, że idea budowy warszawskiego pomnika Prymasa Tysiąclecia nie jest jedynie upamiętnieniem bliskiej nam postaci. Mamy świadomość, że oceny artystycznej strony projektu pomnika mogą być różne, zależnie od gustów oceniających. Idea budowy w Warszawie, na historycznym trakcie królewskim, pomnika Kardynała Prymasa Wyszyńskiego jest wyrazem odczuć mieszkańców Stolicy i nie tylko. Jest rezultatem zaangażowania tysięcy osób, które dzielą się z nami na ten cel „wdowim groszem”. Dosłownie, a dysponujemy szczegółowymi danymi, szereg osób przeznacza na ten cel co miesiąc drobne kwoty z głodowych rent. W realizowanym kształcie, realistycznym i jak się wydaje godnym, przedstawiającym Prymasa Tysiąclecia zatroskanego o losy Narodu, projekt ma charakter przedsięwzięcia patriotycznego. Spotyka się z żywym i niesłabnącym odzewem społecznym, wynikającym z powszechnie odczuwanej potrzeby uczczenia wielkiego człowieka Kościoła i patrioty, ojca Narodu oraz jest wyrazem poparcia dla wartości, które krzewił. Wiadomość o zaniechaniu budowy pomnika byłaby ogromną krzywdą dla tych wszystkich, którzy zaangażowali się w jego realizację lub wyrażają jej poparcie. Pomnik na Jasnej Górze nie jest w stanie spełnić tego celu, jakim jest uczczenie Prymasa Tysiąclecia w miejscu jego działalności i śmierci.

Zapadło milczenie. Ksiądz Prymas J. Glemp, po krótkiej zadumie, powiedział: podzielam to stanowisko. Uważam, że należy kontynuować budowę pomnika w Warszawie. Spojrzałem na twarz Infułata. Milczał. Wiedziałem, że całym sercem był za kontynuowaniem budowy. Zresztą, gdyby nie doprowadził do obecnego spotkania, nie byłoby okazji do wyrażenia argumentów przemawiających za kontynuowaniem budowy. To on odniósł sukces. Ja tylko wyraziłem jego myśli. Nie mam wątpliwości, że również ks. prymas Józef Glemp uświadomił sobie wielowarstwowy sens budowy pomnika, a prawdopodobnie i to, że zaniechanie budowy byłoby spełnieniem finezyjnie utkanych zabiegów tych, którzy zwalczali i Prymasa Tysiąclecia, i Kościół. Można było przypuszczać, że myślenie prymasa Józefa Glempa obejmowało i inne aspekty sprawy, np. obawy o różnorakie prowokacje, obawę konfliktów władzy z ludźmi gromadzącymi się już wówczas w miejscu posadowienia przyszłego pomnika. Słuchając Księdza Prymasa, myślałem, że jest przejawem wielkości umieć słuchać i umieć zmienić wcześniej zajęte stanowisko. Przytaczam opis tego spotkania w świadomości, iż Infułat doprowadzając do spotkania, wiedział przecież doskonale, że będziemy bronili idei budowy, chciał stworzyć okazję do konfrontacji argumentów. Nie wiem, jak uzasadnił potrzebę opisanego spotkania. Z ogólnikowych wypowiedzi wnioskowałem jedynie, że próba zahamowania realizacji pomnika została starannie wyreżyserowana. Przedstawiono Księdzu Prymasowi opinie znawców, „niezależnych autorytetów” z zakresu plastyki, architektury i urbanistyki. Wszystko było w tonie „prawdziwej troski”, z troską o zachowanie charakteru traktu królewskiego włącznie.

Mimo obawy o proporcje mojej wypowiedzi, chciałbym dodać do powyższego jeszcze jeden epizod z prac nad pomnikiem. Odlew pomnika wykonywano w Gliwicach. W celu tzw. odbioru pojechaliśmy tam w kilka osób. Był oczywiście Infułat, autor projektu pomnika, był także prof. Stanisław Słonina z warszawskiej ASP, który wiele czasu poświęcił na konsultacje przy wykonywaniu modeli w skali 1:1. Nastrój w odlewni był podniosły. Tamtejsi robotnicy byli w sposób odczuwalny dumni z wykonanej pracy, czuli się najwyraźniej uczuciowo zaangażowani w pracę nad pomnikiem. Tymczasem…. stanęliśmy przed wielometrowym odlewem w brązie postaci Prymasa Tysiąclecia i wszyscy chyba mieliśmy to samo odczucie, że…. odlew jest nieudany. Tak to bywa. Wykonany w skali 1:1 odlew gipsowy uznany został zgodnie za znakomity. W odlewie wykonanym zeń w brązie figura uzyskała inny wyraz. Polegało to na tym, że płaszczyzna czoła Prymasa zlewała się w jedną całość z infułą, tworząc razem ogromną płaszczyznę, deformującą wyraz całości. Milczenie przerwał prof. Stanisław Słonina prośbą o drabinę i kawałek węgla. Po chwili wspiął się na wysokość głowy pomnika i na obu dolnych krawędziach infuły narysował dwie kilkunastocentymetrowe czarne kreski. I stało się coś niebywałego: obie płaszczyzny optycznie oddzieliły się od siebie i odlew uzyskał właściwa wymowę i kształt. Profesor zalecił następnie, aby w tych zaznaczonych węglem miejscach wyżłobić dwie bruzdy. Wszystko trwało kilka minut. Od wielu lat na wykładach z prawa autorskiego cytuję ten przykład jako ilustrację twórczej wyobraźni i daru jej wyrażania, która nie jest funkcją nakładu pracy i różni rzemieślnika od artysty. Przypomina mi to opowieść o tym, jak to Wyspiański, na papierowej serwetce w kawiarni, kilkoma kreskami, narysował…. bitwę pod Grunwaldem przedstawioną na znanym obrazie Jana Matejki.

Odsłonięcie pomnika zorganizowane zostało bardzo uroczyście. Na placu przed kościołem Sióstr Wizytek odprawiona została Msza św. Uroczystość została tak zaplanowana, żeby samo odsłonięcie wypadło po zapadnięciu zmroku. Postanowiono wykorzystać efekty wizualne. Głównym elementem miała być gra światłem. Czuwał nad nią najwybitniejszy artysta w tym zakresie, reżyser Sławomir Idziak. Wcześniej zgromadził i odpowiednio rozmieścił reflektory zapewniające odpowiednią siłę i barwę światła oraz sam czuwał nad operowaniem reflektorami. W chwili odsłonięcia sam pomnik został spowity mgłą wytwarzaną przez urządzenie wypożyczone z jednego z teatrów. Obecni odnosili wrażenie, że w chwili odsłaniania pomnik wyłaniał się z ciemności i unosił się powoli do góry.

W uroczystości wzięła udział wielka liczba warszawian, a wśród nich tych, bardzo licznych, którzy przyczynili się do budowy pomnika. Zabrakło jedynie… przedstawicieli władz m.st. Warszawy, mimo imiennie skierowanych do nich zaproszeń.

Z pomnikiem wiąże się jeszcze jedno wydarzenie, które było osobistym sukcesem Infułata. Na kilka dni przed przyjazdem w drugiej pielgrzymce do Polski Jana Pawła II Infułat przekazał nam poufną wiadomość, że należy liczyć się z tym, że Ojciec Święty poleci zatrzymać się przed pomnikiem i – być może wyjdzie z samochodu, aby z bliska obejrzeć pomnik. Oficjalnie takiego postoju w programie przejazdu nie było i do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy do niego dojdzie. W związku z tą Informacją Siostry Wizytki, dla których było to wielkim wydarzeniem, jako że wszystko odbywało się przed ich kościołem (siostry walnie pomagały nam, jak tylko mogły, w organizowaniu zaplecza zbiórek pieniężnych i im zamierzaliśmy powierzyć przyszłą opiekę nad pomnikiem), na zasadzie specjalnego wyjątku wyszły z klasztoru pod pomnik. Dla niektórych sióstr był to pierwszy kontakt ze światem pozaklauzurowym nieraz od wielu dziesiątek lat.

Papież rzeczywiście kazał zatrzymać samochód na wysokości pomnika, wysiadł z samochodu i wraz z księdzem prymasem Józefem Glempem podszedł pod pomnik. Naprzeciw wyszedł im Infułat. Papież obejrzał pomnik. Zwracając się do Infułata, pochwalił pomnik i, nim wrócił do czekającego pojazdu, wręczył Infułatowi obrazek przedstawiający fotografię Papieża, z osobistą dedykacją. Infułat rozejrzał się wokół i powiedział: komu my teraz ten obrazek damy. Już wiem, damy go Mai. Chodziło o moją trzyletnią córeczkę, która stała wśród innych osób przy pomniku. Maja ostrożnie podeszła i odebrała obrazek. Pokazując go później, mówiła: to mój Papież.

Czytelnik wspomnień Infułata otrzymuje sporą garść informacji o zagrożeniach ze strony służby bezpieczeństwa. Nie o poszczególne epizody jednak chodzi. Stanowiły one przecież stały element towarzyszący wszystkim poczynaniom Infułata. Obszarem ewentualnych prowokacji mogły być w szczególności sprawy osobiste i majątkowe. Infułat miał bardzo rozległe kontakty, spotykał się w różnych sprawach z wielką liczbą osób.

Prowadził rozległą działalność kaznodziejską, był przez wiele lat duszpasterzem służby zdrowia, w wielu środowiskach zawodowych cieszył się ogromną popularnością i zaufaniem. Wiele osób powierzało mu znaczne nieraz wartości. Łatwo mogło to dawać pożywkę do różnorakich pomówień. Infułat zabezpieczał się przed nimi. Służył temu cały system wewnątrzkościelnej informacji. Na marginesie tego warto przytoczyć jeszcze jeden rys charakterystyczny dla postaci Infułata. Opowiadał mi przy okazji któregoś ze spotkań, że właśnie uzyskał informację, iż jedna z osób, która w przeszłości przekazała mu liczącą się kwotę na potrzeby Kościoła, znalazła się w osobistej potrzebie, wynikającej z wieku i stanu zdrowia. Natychmiast podjął działania na rzecz zapewnienia jej należytej opieki, Znam wiele przypadków, w których takie sytuacje traktował jako osobiste zobowiązanie do niesienia pomocy. Nie wynikało to z przyjętego obowiązku. Wynikało z lojalności i serdecznej troski o bliźniego.

Jest to fragmentem szerszego aspektu, a mianowicie działalności charytatywnej. W szczególności rozwijał ją na większą skale w okresie swojego proboszczostwa w parafii Wszystkich Świętych w Warszawie, a więc w okresie kilkunastu lat przed przejściem na emeryturę. Wielce bolał nad postępującym „starzeniem się” warszawskiego Śródmieścia, wynikającym stąd, że w znajdujących się tu budynkach pozostawali jako mieszkańcy ludzie starzy, wymagający opieki, a często osamotnieni i to nie tylko wymagający opieki, ale często po prostu łaknący kontaktu z innymi ludźmi. Starał się znajdować w tych sprawach rozwiązania systemowe. Robił wiele, aby odbudowywać więzy rodzinne, a także sąsiedzkie. Okres tego proboszczostwa był w Jego życiorysie szczególny. Wcześniej mówił mi: zajmuję się wieloma sprawami ważnymi, ale odczuwam potrzebę pełnienia typowej misji kapłańskiej, tej podstawowej, w parafii. Jej spełnieniem było proboszczostwo najpierw w parafii św. Karola Boromeusza (a doszło do niego w szczególnej sytuacji), a następnie przez 14 lat w parafii Wszystkich Świętych. W tym czasie ten największy kościół w Warszawie został gruntownie odnowiony, a jego otoczenie przebudowane. Tu odbył się synod z udziałem Jana Pawła II. Przedmiotem szczególnej dumy Infułata stały się organy. Instrument ten imponuje swoją klasą. Jednak nie to stanowi o największym sukcesie tego proboszczostwa. Było to wtórnym efektem znaczącego ożywienia życia parafialnego. Jego wykładnikiem było zaangażowanie i integracja okolicznych wiernych w sprawy parafii. Aktem smutnego podsumowania Jego działań, aktem symbolicznym, były uroczystości poprzedzające pogrzeb Infułata, które w obecności wielkich tłumów wiernych w tej właśnie świątyni Wszystkich Świętych się rozpoczęły. Brali w nich udział ci, którzy czuli się z Nim osobiście związani, którzy chcieli Mu oddać hołd i wyrazić swój żal.

Ważnym przedsięwzięciem Infułata była budowa i prowadzenie domu samotnej matki w Chylicach pod Warszawą. Przywiązywał do prowadzenia tego domu ogromne znaczenie. Miał świadomość, że tworzenie systemu pomocy samotnym matkom stanowi niezbędne rozwinięcie doktryny obrony życia poczętego. Wielokrotnie mówił o tym, że tego rodzaju pomoc stanowi realną odpowiedz na zarzut, iż łatwo mówić o zakazie aborcji w sytuacji, gdy przyszła matka nie ma realnych możliwości zapewnienia bytu przyszłemu dziecku, zwłaszcza w sytuacji, gdy w praktyce Państwo nie wykazuje żadnej aktywności w niesieniu jej pomocy, mimo że w pierwszej kolejności niesienie tu pomocy właśnie przez Państwo powinno być traktowane jako oczywisty jego obowiązek. Odnosiłem jednak wrażenie, że nie spotykał się w tym przedsięwzięciu ze zbyt dużym poparciem. Tym bardziej cenić należy jego aktywność w tym zakresie.

Ostatnie lata życia Infułata były dla niego okresem trudnym. Nigdy nie żalił się na nic, nie narzekał. Przeciwnie, emanowała od niego pogoda ciucha, można powiedzieć, że zawsze był radosny. A przecież wiedzieliśmy, że trapiły go liczne dolegliwości związane ze stanem zdrowia, w tym niestety takie, konkretnie onkologiczne, których definitywnie pozbyć się nie można. Szczególnie trudnym dla Niego momentem było przejście na emeryturę. Mówił o tym bardzo niechętnie. Pytany o to, jak się odnajduje w nowej sytuacji, mówił, że to normalna kolej rzeczy, formalność, wynikająca z osiągnięcia stosownego wieku, że jest zaangażowany w wiele przedsięwzięć, nadal jest aktywny. I tak pewnie było, choć jednocześnie, myśląc o Infułacie-emerycie, nie mogłem się pozbyć skojarzenia z przypowieścią o talentach. Narzucało się spostrzeżenie o dwóch aspektach jego emeryckiej działalności: znalezienia sobie zajęcia, co dla osoby zaangażowanej w tak wiele różnorakich spraw nie było zapewne szczególnie trudne, a bezczynność byłaby dla niego nie do zniesienia, od narzucającego się pytania, czy Jego ogromny i rozległy talent, umiejętności i zaangażowanie nie mogły znaleźć pełniejszego wykorzystania.

Nie mam tytułu, aby dokonywać tu ocen. Kilkadziesiąt lat mego zawodowego życia dało mi okazję do wielu obserwacji i porównań. Mój zawód dostarczał mi licznych okazji do obserwacji w różnych środowiskach zawodowych, politycznych, choć sam starałem się stronić zwłaszcza od polityki, a tzw. kariera nie była moim życiowym ideałem. Odwołując się do tych doświadczeń, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że Infułat był wybitną osobowością w wielu wymiarach. Potrafił w swojej aktywności łączyć wiele talentów, dysponował rozległymi kompetencjami. Wiele się od niego nauczyłem i podziwiałem go przez kilkadziesiąt lat naszej znajomości. Tak to już jest, że w niektórych sferach działalności, dotyczy to w szczególności nauk ścisłych, apogeum możliwości twórczych przypada wcześnie. W działalności społecznej, jeżeli tylko zdrowie (zwłaszcza sprawność umysłowa) dopisuje i ma się do czynienia z osobą nadal aktywną, sytuacja jest odwrotna. Apogeum możliwości intelektualnych przypada na wiek zaawansowany, wówczas bowiem sumują się zgromadzone w ciągu wielu lat doświadczenia życiowe i zawodowe. Oznacza to życiowy kapitał, który może być wykorzystany z wielkim pożytkiem. Może to wyraz z mojej strony przekory, ale zastanawiałem się na wieść o jego emeryturze (nie chodzi przecież o określone stanowisko, ale o zadanie wymagające określonej wiedzy i umiejętności), dlaczego nie powierzono mu np. prowadzenia spraw budowy świątyni Opatrzności. Jestem pewien, że obiekt ten byłby już dawno ukończoną ozdobą miasta i co najważniejsze byłby symbolem jedności społeczeństwa Warszawy.

Wypowiedź o osobie zmarłej kończy się zazwyczaj wezwaniem „niech odpoczywa w pokoju”. To piękne wezwanie. Nie pasuje mi jednak do osobowości Infułata. Widziałem go w wielu rolach i sytuacjach. Nijak jednak do jego osobowości nie pasuje mi odpoczynek. To był człowiek czynu, wiecznej i wielowymiarowej aktywności, oddany bez reszty Kościołowi, przyjazny ludziom, który cały czas poświęcał ludziom, zarówno w sensie jednostkowym, grup społecznych, jak i Narodowi. Był bowiem gorącym patriotą. Tak został wychowany i przy tym pozostał. Jego dramatyczna śmierć miała wymiar symbolu. Zginął w miejscu, któremu jako patriota poświęcił wiele wysiłku. Upamiętnienie zbrodni katyńskiej, ukazanie jej w pełni wymiaru, było jednym z najdonioślejszych zadań jego kapłańskiego i patriotycznego życia. Z ofiar smoleńskiej katastrofy dla sprawy katyńskiej zrobił bodaj najwięcej i to w czasach najtrudniejszych i żył nią najdłużej, choć w wymiarze publicznym nie było to dostrzegane. Jego działania w tym zakresie miały cechy bohaterstwa. Były podejmowane w świadomości zagrożenia, i to nie jakiegoś teoretycznego, ale ukonkretnionego losem ks. Stefana Niedzielaka, którego schedę świadomie i dobrowolnie przejął, istotnie wzbogacił i prowadził z właściwym sobie talentem. Kontynuował ją z całym zaangażowaniem, nie ulegając trudnościom. Obszarem jego działań były nie tylko relacje zewnętrzne, a więc zwalczanie katyńskiego kłamstwa, kształtowanie i szerzenie kultu poległych na wschodzie, krzewienie o nich wiedzy, tworzenie sanktuariów. Wiele troski przysparzały mu konflikty wewnętrzne wśród tzw. rodzin katyńskich. Bardzo nad tymi konfliktami bolał. Robił wiele, żeby doprowadzić do ich wygaszenia. Dwukrotnie, na Jego prośbę, uczestniczyłem z Nim w zebraniach, mających na celu wypracowanie kompromisowej, dającej się zaakceptować formuły. Wymagało to wielkiej delikatności.

Świadomie i mimo różnorakich przeszkód budował w kościele Św. Karola Boromeusza sanktuarium Poległych na Wschodzie. Jego symbolem była przestrzelona czaszka przywieziona ze wschodu i umieszczona w szklanej gablocie, wtopiona w krzyż. Jego działania w tym zakresie były ważnym elementem budowania świadomości narodowej. Jego postawa była przy tym wolna od wszelkich uprzedzeń i nienawiści. Jego pragnieniem, wielokroć wyrażanym, była zgoda narodowa i zbudowanie od nowa relacji polsko-rosyjskich w oparciu o znane wyzwanie, które przed kilkudziesięcioma laty skierował do Episkopatu niemieckiego Prymas Tysiąclecia: „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”, odniesiona zarówno do relacji zagranicznych, ale także, jeśli nie w pierwszej kolejności, aktualna w relacjach wewnątrzkrajowych. Zasadę tę krzewił i wcielał w życie przy każdej okazji.

Życie nie szczędziło Infułatowi krzywd. Nie osłabiały go one w najmniejszym stopniu. Przez kilkadziesiąt lat znajomości tylko raz widziałem u Niego objawy wzburzenia. Był wówczas świeżo po zapoznaniu się ze swoją tzw. teczką w IPN. Była ona summą popełnionych wobec niego nikczemności. W swoich wspomnieniach zamieścił kilka refleksji na temat zarzutów opartych na tych materiałach IPN, w których źródłem wiedzy są relacje esbeka, traktowane jako dowód. Bolał nad sposobem traktowania tych materiałów, nad wydawaniem kapturowych ocen, nad wyrządzaniem ludziom krzywd, z których nie mają szansy się wybronić. Bolał nad zatarciem granicy pomiędzy zbrodniarzem, mającym krew na rękach, ludzką hieną świadomie i cynicznie żerującą na cudzym nieszczęściu, osobą uwikłaną wbrew swej woli i szantażem przymuszoną do tzw. współpracy i osobą osaczana profesjonalnie przygotowywanym systemem pułapek i prowokacji. Dobitnym przykładem tej ostatniej kategorii jest niewymieniony we wspomnieniach, ale bolesny dla Infułata przykład o. Hejmo. Jak mówił Infułat, jedyną „winą” o. Hejmo były otwartość i zaufanie. Wystarczyło to do unurzania go w błocie i unicestwienia w oczach opinii publicznej. A nikt się za nim nie upomniał. Nie było już Jana Pawła II.

Już w okresie proboszczostwa w parafii Wszystkich Świętych powstały pewne problemy prawne wymagające regulacji. Chodziło o sprawy dotyczące restytucji majątkowych, a więc związane z postępowaniem przed Komisją Majątkową. Rozmawialiśmy z Infułatem o zagrożeniach związanych z polityką odzyskiwania zabranego Kościołowi mienia. Kanwą były roszczenia zgłaszane do budynków Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu, znane sprawy krakowskie. Infułat wyrażał pogląd, że dochodzenie tych roszczeń wymaga ogromnej ostrożności, liczenia się ze społecznymi skutkami podejmowanych działań, w szczególności, jeśli idzie o obiekty pełniące funkcje społeczne, które w wyniku restytucji musiałyby być przerwane. Mówił, ze w swoim działaniu przestrzega przecie wszystkim czytelności podejmowanych działań i braku kolizji z interesem publicznym. Odzyskiwanie mienia, zabranego bezprawnie Kościołowi, nie powinno być wystarczającym argumentem domagania się zwrotu. Ważne jest także, w jaki sposób rekompensowane są poniesione przez Kościół straty. I rzeczywiście te działania, na które w zakresie restytucji się decydował, były tak realizowane, że nie mogły nasuwać żadnej wątpliwości co do zasadności, jak również co do swojej racjonalności, zarówno jeśli idzie o formę rekompensaty, jak i jej późniejsze wykorzystanie. Służyło temu przede wszystkim prowadzenie spraw restytucyjnych w całości pod pełnym nadzorem, co eliminowało możliwość tworzenia się obszaru dla różnego rodzaju wątpliwych interesów prowadzonych przez pośredników, których to działań odium spadało następnie na Kościół. W znacznym stopniu mogło to być osiągnięte w następstwie korzystania z daru dobierania sobie współpracowników. Takim współpracownikiem był w szczególności wieloletni racica prawny Kurii Metropolitalnej, mec. Edward Klimczuk, człowiek o kryształowej uczciwości, o wielkiej kompetencji i doświadczeniu zawodowym. Pamiętam, jak kiedyś, na marginesie jednej ze spraw, Infułat powiedział: wolę odzyskać mniej, ale w sposób niepozostawiający żadnej wątpliwości co do czystości sprawy. Rozumiał doskonale, że zarówno naiwność w tych sprawach, jak i nadmierne zaufanie udzielane osobom przypadkowym, nie wspominając już o zwykłej zachłanności, może drogo kosztować. Przez wiele lat, w okresie proboszczostwa w parafii Wszystkich Świętych, mec. Edward Klimczuk był uczestnikiem spotkań imieninowych w domu Infułata. Brali w nich udział ludzie szczególnie bliscy Infułatowi: w szczególności prof. Tadeusz Tołłoczko z żoną i kilka osób ze środowiska medycznego z dr. Aliną Czarnecką, prof. Jarosiński z żoną, ja z żoną oraz najbliższa rodzina Infułata. Odbywały się one w budynku przykościelnym, przekazanym w jednym pionie właśnie w wyniku rozliczeń restytucyjnych, wyremontowanym staraniem Infułata na cele parafii. Były tam wreszcie pomieszczenia biurowe parafii, mieszkania księży oraz pomieszczenie umożliwiające spotkanie kilkudziesięciu osób, W budynku tym Infułat zamieszkiwał do chwili swojej śmierci.

Wielkim wydarzeniem była pięćdziesiąta rocznica święceń kapłańskich Infułata. Uroczystości odbyły się w kościele parafialnym w Pniewie. Zorganizowana z tej okazji Msza Św. zgromadziła ogromną liczbę osób, zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych. Podczas uroczystości zabrał także obszernie głos Jubilat. Wspominał najważniejsze wydarzenia swojego życia. Szczególne miejsce w jego wypowiedzi zajęły odniesienia do rodzinnej tradycji. Infułat mówił o sobie jako o związanym z miejscem swojego urodzenia, o swoim chłopskim pochodzeniu.

Zabrzmiało to dobitnie, ukazując dumę z tego, skąd pochodzi, ze swoich najbliższych z tych, wśród których wzrastał. Po uroczystości Infułat bliżej związane ze sobą osoby podjął obiadem w miejscowym domu weselnym. Uczestniczyło w tym obiedzie około 200 osób. Uczestnicząc w tym jubileuszu, nie przypuszczałem, że w jego nieodległą rocznicę, w 2010 roku, uczestniczyć będziemy w tym samym kościele we Mszy św. za duszę śp. Infułata, podczas której jego z nami współobecność symbolizować będzie, na ekranie, na którym normalnie wyświetlane są teksty pieśni, wyświetlany portret Infułata, z typowym dla niego pogodnym wyrazem twarzy, a następnie, że w tym samym zajeździe będziemy, na zaproszenie Jego bratanicy Ewy Karłowicz, wspominać Infułata w gronie Jego rodziny, licznych przyjaciół księży, z ks. prymasem Józefem Glempem, ks. kanclerzem Grzegorzem Kalwarczykiem. Pani Ewa była dla Infułata osobą szczególnie bliską, zresztą na zasadzie pełnej wzajemności. Nie było niestety – ze względu na ciężką chorobę – ks. Edwarda Żmijewskiego. Po Mszy św. poświęcona została, umieszczona w kruchcie pniewskiego kościoła, tablica pamiątkowa poświęcona Infułatowi, ufundowana przez panią Ewę. Wzrusza mnie jej troska o pamięć o Infułacie, zapobiegliwość w respektowaniu Jego woli, aktywność w upamiętnieniu Jego osoby. Może to drobiazg, ale świadczący o tej zapobiegliwości. Na pewien czas przed uroczystością zwróciła się mianowicie do mnie z pytaniem, czy nie pominęła w liście zaproszonych którejś ze znanych mi osób bliskich Infułatowi. Myślę, że nie byłem jedynym adresatem tego pytania. Zapewne postawiła je także ks. kanclerzowi Grzegorzowi Kalwarczykowi.

Jan Błeszyński
Warszawa, luty 2011 roku

[w:] Byłem świadkiem, Warszawa 2011, s. 248-271.